Donald Tusk już dawno oswoił się z tym, że w trakcie wystąpień publicznych bezczelnie mydli oczy dziennikarzom kłamstwami. A większość z nich udaje, że to rześki deszczyk. Przytomnych ludzi nie dziwi wizerunkowa katastrofa, jaką zafundował sobie po wyborach w USA, gdy z miedzianym czołem kłamał Monice Rutce z „TySola”, że nigdy nie nazwał Donalda Trumpa rosyjskim agentem.
Nie przeprosił – dzielna dziennikarka za to „dostała bana”, odebrano jej akredytację na konferencje prasowe lidera trzynastogrudniowców. Byłby to tylko akapit w jego najprawdziwszej biografii, gdyby nie geopolityczna waga całej sytuacji. Jeżeli cała władza w Polsce po wyborach prezydenckich skrupi się w rękach zdeklarowanych antytrumpistów, nasza pozycja w Europie zdecydowanie spadnie.
Politycy koalicji wołają, że Trump jest pragmatykiem. To prawda. I to właśnie pragmatyzm nakazuje bardzo chłodno traktować polityczne elity, ostentacyjnie stawiające na drugą stronę. W tak skomplikowanej geopolitycznej sytuacji, w jakiej znalazł się dziś nasz kraj, to nie jest wyłącznie kwestia politycznej nędzy Tuska. To zaprzeczenie polskiej racji stanu.