Jednym z mitów, a jednocześnie sloganów przekonanej o swojej wyjątkowości elitki liberalno-lewicowej jest jej domniemany racjonalizm, który przenika wręcz każdego z jej reprezentantów. Tego typu poczucie wyższości musi być też zakorzenione w odpowiednio prostej, manichejskiej wizji świata, w której siłom światłości zagrażają wciąż siły zła ostatecznego.
I tak największymi przeciwnikami naszej elitki są tzw. populiści. Oczywiście chodzi o populizm rozumiany dość płytko – jako konglomerat poglądów mających świadczyć po prostu o niższości intelektualnej adwersarza, czyli podatność na banalne hasła, uwielbienie dla wodza, brak refleksji nad istotą zjawisk politycznych zastąpioną emocjami, potrzeba wroga i tęsknota za prostymi, łatwymi rozwiązaniami. I jak to z tego typu mitami bywa – wystarczy trochę podrapać po powierzchni i okazuje się, że opisując swoich wrogów, nasza elitka opisuje samych siebie. Zresztą to przypadłość nie tylko Polski. Zwróćcie Państwo uwagę na potrzebę Mesjasza, która cechuje te środowiska także na Zachodzie.
Bezrefleksyjną wiarę w kompletne truizmy, raz wypowiadane przez Obamę, potem przez jego żonę, dziś przez młodziutką Gretę (nie negując w ogólności powagi wyzwań ekologicznych, jakie stoją przed światem). Albo skrajny populizm krytyki wymierzonej w Trumpa (oskarżonego oczywiście o... populizm). W wydaniu Polski dość łatwo wskazać, kto miał być tym Mesjaszem. Tusk. A dziś, gdy zostawił swoich wiernych, trwa szukanie kolejnego. Znowu bez programu, znowu bez pomysłu innego niż slogan koniecznej walki z piekielnymi hufcami Kaczyńskiego. W tym kontekście sobotnie prawybory w PO to były wręcz igrzyska populizmu. Plastikowe uśmiechy, stek banałów, niesłychane wręcz zdziecinnienie, zero realnego programu i stojąca za tym trwała wiara, że ogół Polaków jest na tyle tępy, że to wystarczy, by wygrać wybory. Cóż. Pozostaje mieć nadzieję, że w Polsce nie przyszedł jeszcze czas na powrót populistów.