Aby suwerenność była zagrożona, nie trzeba wcale zadeklarować, że się z niej już teraz lub za chwilę zrezygnuje. Oczywiście i takie deklaracje padają, ale...
Tu nie zmieniło się wiele od czasów, gdy Janusz Palikot mówił, że trzeba zrezygnować z polskości, a Aleksander Kwaśniewski uspokajał wyrywnego towarzysza walki, że na takie deklaracje jest jednak trochę za wcześnie. A było to już z 10 lat temu przecież. Potem mieliśmy patriotyczne przebudzenie oddolne, które niestety wygasło trochę, gdy podobna tendencja ruszyła od góry. Finalnie doszło więc do sytuacji, w której choć przekaz tożsamościowo-alarmistyczny był w tej kampanii wyborczej zasadny, to do wygranej – pozbawiony części pozytywnej – nie wystarczył. Nie zmienia to faktu, że ci, którzy poszli na referendum i głosowali po myśli PiS, to grupa o kilka milionów szersza niż wyborcy tej partii. Podobną tendencję pokazał powyborczy już sondaż, w którym pytano o kontynuację sztandarowych inwestycji i zachowanie ważnych dla PiS instytucji. I znów, choć większa część sympatyków opozycji była przeciw, to ta grupa niegłosujących na Prawo i Sprawiedliwość, która chce ciągłości, wraz z sympatykami tej partii stanowi wciąż większość Polaków, a już na pewno – respondentów. Skoro jednak szykujących się do władzy nie zobowiązują nawet własne obietnice, to tym bardziej nieważne (dzięki antydemokratycznej w tym względzie konstytucji) referendum czy sondaże nic nie będą dla nich znaczyły. Że mamy roztopić się w Unii – może nawet przez chwilę formalnie kierowanej przez Donalda Tuska, co ustawi u nas narrację, że to MY Unią rządzimy, a nie ona nami – powie się nam potem.
Najpierw suwerenność rozmontuje się po kawałku, sektorami: z czegoś, na przykład z CPK, się zrezygnuje, coś sprzeda, skądś wycofa wojsko, które się przy tym troszkę zmniejszy – wszystkie te rzeczy są już zapowiadane. A potem rezygnacja formalna dogoni już tylko stan faktyczny.