W obrzydliwej historii ze Szczecina jedna strona sporu powinna zobaczyć coś więcej niż tylko „kolejną aferę pedofilską w Platformie”, a druga polityczną nagonkę, którą próbuje się obrócić przeciwko ludziom ujawniającym aferę. Władze samorządowe i partia twierdzą, że o sprawie powinno być cicho, co tłumaczy się dobrem ofiar. Nie jest to prosty moralny dylemat. Wrzawa naraża dotychczasowe ofiary na poważny dyskomfort. Cisza z kolei sprawia, że drapieżników, więc i ich ofiar, w przyszłości może być więcej. Jak zawsze silny jest jeszcze element hipokryzji i politycznych motywacji stojących za zmianami sądów na tematy graniczne, takie jak związane z pedofilią właśnie.
Przez całe lata media i politycy lansowali przekonanie, że z pedofilią problem ma tylko jedno środowisko – księży katolickich. Oczywiście stało się to nie bez winy samego Kościoła, próbującego – tak samo jak wszystkie inne organizacje napotykające ten problem – temat załatwiać w ciszy lub nie załatwiać go w ogóle, ograniczając się do „przeniesienia do innej parafii”. Równocześnie bardzo wiele mocnych oskarżeń nie wytrzymywało weryfikacji sądowej, tyle że uniewinnienia nie są tak medialne jak oskarżenia.
Stało się jednak tak, że przypadki marginalne, choć nie mniej przez to skandaliczne, stały się czymś w rodzaju medialnej „gęby” całej instytucji, równocześnie odwracającej uwagę od innych środowisk zmagających się z tym samym problemem. Co więcej, przez pewien czas mających wręcz coś w rodzaju społecznego, a przynajmniej wewnątrzśrodowiskowego przyzwolenia na seksualne wykorzystywanie dzieci i młodocianych. Podejście społeczne do pedofilii zmieniało się stopniowo.
Gdy na początku lat 90. śmieciowy miesięcznik „Czytadła”, dostępny w kioskach Ruchu, pośród treści pornograficznych drukował również opowiadania wprost pedofilskie, nie wywołało to żadnego skandalu ani żadnej reakcji. Być może brało się to z braku wiedzy i znajomości tematu. Pismo zniknęło z rynku, czasem jednak wracają kontrowersje związane z innym tytułem niesławnego wydawnictwa Na-ja Press – podręcznikiem do nauki angielskiego, zawierającym żarty z gwałtu. Dziś zapewne „Czytadła” wywołałyby potężny skandal, jeżeli w ogóle ktokolwiek spróbowałby wprowadzić tego typu treści na rynek.
Kilka lat później, na początku nowego wieku, światło dzienne ujrzały już poważne i realne skandale z udziałem szefa chóru chłopięcego oraz znanego psychologa i terapeuty. Każda z tych spraw wywołała, zwłaszcza w pierwszych chwilach, obronę osoby oskarżanej. Wojciecha Kroloppa bronili nawet rodzice chłopców z chóru, w którym znajdował swoje ofiary. Andrzeja Samsona – środowisko naukowe, próbujące uzasadniać uprawiany przez niego proceder nietypowymi metodami terapeutycznymi. Opinia publiczna nie dała się jednak wywieźć w pole, co wymusiło zdecydowane działania państwa. Wyrok wydany w sprawie Kroloppa może jednak budzić wątpliwości. Choć molestowania podopiecznych dopuszczać miał się od lat 60., finalnie skazano go tylko na osiem lat więzienia, z których odsiedział jedynie 3,5 roku. Andrzej Samson – dwa lata, choć tu uwzględnić trzeba kwestie zdrowotne i śmierć psychologa.
A przecież oprócz tych dwóch historii mamy jeszcze kwestię Romana Polańskiego, którego regularnie brały w obronę polskie elity, robiąc z niego ofiarę politycznej nagonki i polskiego antysemityzmu. Nie rozgrzeszając bynajmniej Polańskiego, nie należy stawiać go w jednym szeregu z wyżej wymienionymi, warto przy tym spojrzeć na jego obrońców. Dokonany przez niego za zgodą matki dziewczyny liczącej na karierę córki gwałt na 14-latce miał zostać wybaczony, dlatego że „artystom wolno więcej”, ale i dlatego że wszelkie tego typu zachowania usprawiedliwia trauma Holokaustu. Czy więc wszystko jest jasne i załatwione? Co ciekawe, spokojne odcinanie kuponów od niewątpliwie wybitnej sztuki przerwała Polańskiemu dopiero zradykalizowana młodzież spod sztandarów #MeToo, zresztą ku przerażeniu choćby polskich promotorów tejże akcji. No bo jak to, szargać autorytety?
Od piątku trwa u nas dyskusja, czy ujawniając sprawę ze Szczecina, a następnie komentując ją, dziennikarze, a wraz z nimi, internauci, nie traumatyzują ponownie ofiar. Jak już napisałem, stajemy tu przed poważnym dylematem etycznym. Mam jednak wątpliwości, czy wszyscy stawiający nas przed wyborem spokoju ofiar lub napiętnowania sprawcy i milczącego otoczenia kierują się szlachetnymi pobudkami. Osoby (czasem dosłownie te same!) żądające dziś ciszy, również ze szczecińskiej PO, nie tak dawno brały udział w licznych akcjach potępiających pedofilię w Kościele.
Dziś uważają, że o sprawie nie należy mówić właśnie dlatego, że pedofilia to wrażliwy temat.
Przypomnijmy sobie jednak, że to samo środowisko, od polityków i dziennikarzy aż do internautów, nie miało żadnych oporów, by do ataku na Andrzeja Dudę wykorzystać zdjęcie przez niego zakazu zbliżania się do rodziny pedofilowi, który odbył już swoją karę, o co wnioskowali sami jego najbliżsi. Media zrobiły z tego „ułaskawienie pedofila”, wyborcy i politycy opozycji atakowali starającego się o reelekcję Dudę hashtagiem „obrońca pedofilów”, najdalej zaś posunął się „Fakt”, który fotografię prezydenta opatrzył cytatem z zeznań ofiary w taki sposób, by czytelnik skojarzył samego polityka z obrzydliwymi czynami skazanego. Medialna nagonka nie ograniczyła się do Dudy ani przestępcy, dotknęła także rodzinę. Apele pokrzywdzonych o niewykorzystywanie ich tragedii i całej sytuacji nie zostały uwzględnione w tej politycznej grze. Na skrupuły, które dziś mają wygłuszyć wiadomości o szczecińskim działaczu, wówczas nie było żadnego miejsca.
A przecież sprawa ma jeszcze jeden, najważniejszy moim zdaniem wymiar. Jeśli kolejny raz słyszymy o tym, że w pobliżu dzieci – do tego w roli osoby zaufania publicznego – jest przestępca, wykorzystujący je i częstujący narkotykami, oznacza to, że coś jest nie tak – czy to w środowisku politycznym, które nie jest w stanie lub nie chce dokonać weryfikacji tego typu ludzi, czy w całym systemie, najwyraźniej niemającym ku temu skutecznych narzędzi.
I to powinno stać się przedmiotem szerokiej dyskusji, a zaraz później konkretnych i ponadpolitycznych działań. Obrońcy szczecińskiej Platformy zwracają uwagę na to, że sprawa nie została zamieciona pod dywan, a sprawcę ukarano, nie potrafią jednak lub nie chcą zauważyć, że to nie wyczerpuje problemu. W jakiś sposób bowiem Krzysztof F. znalazł się w konkretnym miejscu partyjno-samorządowej machiny. Bez stwierdzenia, czy można było tego uniknąć, choćby poprzez odpowiednie procedury sprawdzające, bez naprawy lub wdrożenia takich procedur ryzykujemy, a może wręcz godzimy się na to, by historia się powtórzyła.
Co więcej, niektórzy – w tym Tomasz Terlikowski, który od kilku dni dwoi się i troi, by uwagę przekierować ze sprawcy na komentującego sprawę ministra Przemysława Czarnka – pytają, czemu służy już nie tylko ujawnienie tożsamości ofiar (do którego w publikacjach Duklanowskiego przecież nie doszło), lecz także sprawcy? A przecież tu sprawa jest oczywista – personalia te muszą być znane po to, by w przyszłości przestępca nie miał kontaktu z ofiarami. Jeśli dziś nie przepracujemy tego problemu, nie patrząc na polityczne, doraźne straty i korzyści, zapłacą za to kolejne dzieci.