W sobotę uczestnicy spotkania wyborczego z Donaldem Tuskiem mogli dowiedzieć się, że to właśnie lider Platformy był pierwszą w Polsce osobą, która zaproponowała Norwegom budowę gazociągu Baltic Pipe. To deklaracja porównywalna chyba tylko z przypisaniem Ewie Kopacz autorstwa programu 500+. Donald Tusk przyzwyczaił nas już do takich akrobacji, a tym bardziej oswoił z nimi swój elektorat. Jednak brak wiarygodności lidera jest jedną z przyczyn nieosiągnięcia dotychczasowych celów i braku pewności realizacji zadania najważniejszego, zdobycia wygranej w wyborach. Narracja PO i bliskich jej rozjeżdża się w zbyt wielu dziedzinach.
Zacznijmy od przywołanych już kwestii bezpieczeństwa. Tusk przedstawia się jako pomysłodawca i zwolennik Baltic Pipe. Brak realizacji tego pomysłu podczas własnych rządów tłumaczy brakiem zainteresowania ze strony Norwegów, dla których Polska jako jedyny lub główny odbiorca miałaby być zbyt małym rynkiem. Tym samym były premier przypisuje stronie norweskiej swoją własną argumentację.
Dziewięć lat temu Tusk tłumaczył, że w związku z podpisanymi z Rosją kontraktami nasz rynek jest dla Norwegów za mały, a my nie potrzebujemy od nich zbyt wiele gazu. Kontrakty z Rosją nie podpisały się same, przygotowywał je i podpisywał rząd Donalda Tuska, a kluczową rolę w tym procesie odgrywał Waldemar Pawlak, jeszcze niedawno broniący tego kierunku dostaw.
Tyle że przecież Pawlak, wicepremier z koalicyjnego PSL, nie podjąłby takiej decyzji bez błogosławieństwa premiera z Platformy i bez pewności, że uzależnienie się na lata (przypomnijmy, że kontrakt ten pierwotnie obowiązywać miał nawet nie do 2022, a 2037 r., tego było jednak za wiele nawet dla Unii Europejskiej!) od rosyjskiego paliwa wpisuje się w ogólną politykę zagraniczną rządu Donalda Tuska.
To właśnie ten prorosyjski zwrot jest dziś największym wizerunkowym obciążeniem i problemem lidera Platformy, zmuszającym do wypierania się dawnych wypowiedzi, działań i poglądów. Choć może, jak pokazują ostatnie dni, jest to raczej jeden z dwóch głównych problemów.
Kwestia rosyjska to pięta achillesowa Platformy od dawna, lecz pełnowymiarowa napaść na Ukrainę uświadomiła skalę tego problemu grupom szerszym niż prawicowi komentatorzy i ich odbiorcy z jednej, a politycy Prawa i Sprawiedliwości z drugiej strony. Od miesięcy narasta jednak drugi kłopot – kwestie gospodarcze.
Platforma swój elektorat latami wychowywała w duchu liberalnego egoizmu, niechęci do wszelkiego „rozdawnictwa” i traktowania systemowej pomocy słabszym wyłącznie jako reliktów socjalizmu i środków do przekupywania trwale demoralizowanej tymże grupy słabiej sytuowanych Polaków. Ten sposób myślenia wciąż obecny jest w pogardliwych wypowiedziach intelektualnego i celebryckiego zaplecza Platformy, jak profesorowie Markowski i Rychard („wyborcy PiS nie jeżdżą na wakacje” – dowiadujemy się; kto w takim razie obrzydzał elitom z Warszawy wyjazdy nad morze?).
Ta część sceny politycznej, która w największym stopniu firmowała polską transformację ustrojową, nigdy nie miała oferty dla osób i grup, niebędących ich beneficjentami. Odwołanie się wyłącznie do sukcesów i aspiracji działało jeszcze w 2007 r., choć wymagało już wzmocnienia wykreowaniem plemiennej pogardy, lecz w 2015 r. zbankrutowało całkowicie. Dziś politycy Platformy wiedzą, że nie ma powrotu do tego balcerowiczowskiego darwinizmu społecznego, lecz nie wiedzą tego tradycyjnie związane z tą partią elity.
W efekcie Platforma proponuje kolejne działania, które w wykonaniu PiS uznałaby za szczyt populizmu (zapowiedzi podwyżek płac czy nowych lub tylko rzekomo nowych świadczeń, jak „babciowe”, a także pozornie lewicowego programu mieszkaniowego), a „autorytety moralne” postulują zupełnie inne działania. Dochodzi więc do konfliktu z częścią własnego, twardego, jak się zdawało, elektoratu, który szuka reprezentacji swego klasowego egoizmu w innych miejscach sceny politycznej, w tym w dotąd odrzucanej jako skrajna, lecz wolnorynkowej przecież, Konfederacji.
Gdy najwierniejsi sympatycy stają na głowie, by liberalnie uświęcić wymyślane przez Tuska transfery socjalne, z ostrą krytyką występuje największy dotąd autorytet – Leszek Balcerowicz, z którym w polemikę wchodzi Marcin Kierwiński. Dla sporej części wyborców musi to być szok.
W tych nowych obietnicach niespójność przekazu objawia się w jeszcze inny sposób. Politycy Platformy w 2015 r. mieli do prawicy wielki żal o nieformalne hasło „Polska w ruinie”, które dziś próbują w pewnym sensie przejąć, opisując stan państwa pod rządami PiS. Jednak narracja ta nie wytrzymuje zderzenia z logiką, jak to bowiem jest, że kwitnąca zielona wyspa z czasów Tuska i Kopacz nie miała środków na transfery (już na pewno słyszą Państwo w głowie stosowną wypowiedź prof. Rostowskiego), a wyniszczona rzekomo przez rządy Morawieckiego dzisiejsza Polska już pod nowym kierownictwem będzie z marszu mieć na wszelkie obietnice strumienie pieniędzy? Elektorat nie zadaje niewygodnych pytań, ale poza nim są wyborcy niezdecydowani lub bardziej przywiązani do światopoglądów (również gospodarczych) niż szyldów czy tym bardziej liderów.
Narracja o ruinie sypie się też, gdy mowa o Polsce na arenie międzynarodowej. Owszem, mamy złe relacje z unijną biurokracją i legislatywą, lecz trudno mówić dziś o izolacji dyplomatycznej, gdy w krótkim czasie mamy u siebie najważniejszych przedstawicieli Zachodu z prezydentem USA na czele, a polski premier wygłasza za granicą wykłady i udziela wywiadów, słuchanych i czytanych. Nawet „Gazeta Wyborcza”, pisząc o relacjach z Ukrainą, Rosją i szeroko pojętym Zachodem, zauważa, że punkt ciężkości przesunął się dziś z Berlina nad Wisłę, a nad Wartą na stałe instaluje się pierwszy amerykański garnizon.
Tym samym elektorat opozycji, zwłaszcza tej spod sztandaru Platformy, otrzymuje przekaz mocno niespójny, który wystarcza tylko dla wyborców nastawionych na partię i lidera, lecz nie na kwestie merytoryczne czy programowe. A przecież pisząc o problemach narracyjnych, nie poruszyłem jeszcze ważnego w ostatnich dniach wątku światopoglądowego, kolejnego pola, na którym PO zupełnie sobie nie radzi.
Sławomir Nitras powtarza swe tezy o konieczności „opiłowania katolików” i obiecuje małżeństwa dla osób tej samej płci. Donald Tusk przejęzycza się (?), mówiąc o „pedofilii Jana Pawła II”, by kilka dni później religijnie uzasadniać polityczne wybory negatywne („Jesteś katolikiem, chcesz przestrzegać Dekalogu, rozumiesz Jezusa Chrystusa, to nie możesz głosować na PiS czy Konfederację”).
Wejście w kwestie światopoglądowe kończy się źle dla partii chcących zadowolić jak najliczniejsze mające wykluczające się wzajemnie poglądy grupy wyborców. Na marginesie warto zauważyć, że na własne życzenie w podobne kłopoty pakuje się właśnie PSL, odcinając się od wypowiedzi senatora Jana Filipa Libickiego. Libicki, ogłoszony już kandydatem w kolejnych wyborach, skrytykował krzywdzące generalizacje dotyczące Kościoła, wypowiadane przez Tomasza Terlikowskiego, co spowodowało furię antykościelnej części Twittera. I to jej, pomimo wcześniejszej znajomości i tolerancji dla poglądów poznańskiego polityka, ulegli działacze Stronnictwa, odcinając się od kolegi i odbierając jego słowa jako „obronę pedofilii”. Tym samym weszli w narrację, którą odrzucili jeszcze niedawno w kontekście ataku TVN na papieża Jana Pawła II. A zachowanie Terlikowskiego jest konsekwencją tej narracji.
Wracając jednak do głównego tematu, okazuje się, że Platforma ten sam problem zaczyna mieć również w kwestiach gospodarczych, chcąc równocześnie zachować swoją skrajnie liberalną bazę i przyciągnąć do siebie wielokrotnie wcześniej deprecjonowany elektorat, liczący na wsparcie i politykę społeczną państwa.