Można zażartować, że Donald Tusk, którego imprezę 4 czerwca sympatyzujące z prawą stroną media w pewnym stopniu zlekceważyły, znalazł sposób na to, by tym razem nie schodzić z łamów gazet i ekranów nawet najbardziej kojarzonych z PiS nośników informacji. Tyle że niespecjalnie jest z czego żartować. Lider Platformy i jego specjaliści od wizerunku weszli najwyraźniej na drogę, na której bardzo trudno jest się zatrzymać. Przekaz aspirującej do władzy partii został sprofilowany pod kątem jej najbardziej radykalnych zwolenników, a zarazem właśnie przez tę grupę ukształtowany. Dzisiejszy Tusk nie mówi już nawet wczorajszym Tuskiem, mówi przedwczorajszym Palikotem.
Ostrzeżenia, jakie pojawiały się nie tylko ze strony próbujących symetryzmu, lecz przecież najczęściej kibicujących Platformie (choć coraz częściej raczej swojemu własnemu i dawno nieaktualnemu wyobrażeniu o tej partii) dziennikarzy, ale również w całej fali ostatnich sondaży, nie zostały najwyraźniej przez otoczenie Tuska przyjęte do wiadomości.
Podsumujmy ten wątek najkrócej, jak to możliwe: obdarzony bagażem negatywnego odbioru społecznego były premier próbował od swego powrotu wymusić podporządkowanie sobie całej opozycji, jeśli nie w ramach jednej listy, to przynajmniej przez jakiś symboliczny akt uległości jej pozostałych liderów. Takim aktem stał się udział Lewicy, PSL i Polski 2050 w marszu 4 czerwca, co zaowocowało sondażowym wzrostem Platformy, w której część wahających się wyborców innych sił opozycyjnych zobaczyła jednoznacznie najmocniejszego gracza całego obozu.
Równocześnie jednak pozostałe partie z tej strony sceny politycznej zaliczyły spadki poparcia. Na tyle istotne, by cała polityczna rodzina przymierzająca się do przyszłej koalicji straciła kilka procent przewagi nad liczonymi razem ugrupowaniami prawicowymi (niezależnie od nad wyraz skromnej szansy na ich przyszłe porozumienie i stworzenie wspólnego rządu przez PiS i Konfederację). Zwycięstwo okazało się wręcz, przynajmniej na razie, pyrrusowe, a wielki marsz, który przeszedł ulicami Warszawy, raczej oddalił, niż przybliżył przyszłą wygraną.
Kolejny tydzień przyniósł nam jeszcze dość chaotyczny i niekonsekwentny manewr Trzeciej Drogi (PSL i Polska 2050) ze zwołaniem międzypartyjnych konsultacji w sprawie edukacji, które zignorowały wszystkie zaprzyjaźnione partie. Pojawił się natomiast przedstawiciel PiS, który jednak, choć wcześniej zaproszony, przyjęty został wrogo i de facto wyproszony ze spotkania. Ta nerwowość staje się trochę bardziej zrozumiała, gdy zauważyć, że obie partie bardzo niebezpiecznie zbliżyły się ostatnio do progu dla koalicji, a w ich wewnętrznych rozmowach dominuje ponoć przede wszystkim obawa, że któryś z partnerów za plecami drugiego dogada się jednak z PO, zostawiając drugi z podmiotów na lodzie. Ten ciekawy serial będziemy jeszcze śledzić, wróćmy więc do Poznania.
Ze stolicy Wielkopolski pierwszy dotarł do nas obraz i ten obraz właściwie wystarczyłby do stworzenia fatalnej dla opozycji, a bardzo wygodnej dla PiS opowieści o kolejnym po 4 czerwca zorganizowanym przez Donalda Tuska wydarzeniu. Oto bowiem na wiecu, w bezpośrednim otoczeniu lidera PO pojawił się mężczyzna w sile wieku, który przygotował sporych rozmiarów transparent ze zdjęciem zmarłego niedawno amerykańskiego terrorysty, ekologa Teda Kaczyńskiego, znanego jako „Unabomber”, i zapisanym wielkimi, drukowanymi literami hasłem „Boże, zabrałeś nie tego Kaczyńskiego”. Wbrew późniejszej, ratunkowej narracji partyjnych działaczy ani mężczyzna, ani jego wyrażający życzenie śmierci politycznego oponenta baner nie został usunięty natychmiast, widoczny jest przez cały czas przemówienia lidera. Zdjęcia poszły w świat i wywołały natychmiastową reakcję, ta zaś uwiarygadniać ma przekaz o rzekomej prowokacji.
Tyle że wystarczy kilka minut kwerendy internetu, by znaleźć dziesiątki, setki dowodów na to, że mężczyzna wyraził sposób myślenia jeśli nie większości, to na pewno dużej części obecnych na wiecu. Można się o tym przekonać, czytając choćby reakcje na wpis zamieszczony przez pogrobowców Urbana, prowadzących profil „Nie” na Twitterze. Znając swoich czytelników, ci kilka dni temu podali krótki komunikat „Kaczyński nie żyje”. Chwil straconej nadziei i późniejszego rozczarowania nikt ich czytelnikom nie zwróci. Obraz z demonstracji, który stał się przebojem wieczornych i weekendowych audycji publicystycznych, okazał się jednak jedynie tłem dla samego Donalda Tuska, niestety – nie tylko w przenośni.
Szef Platformy przechodził tego dnia sam siebie, idąc w najtwardszą, najbrutalniejszą i zwulgaryzowaną narrację. Wyzwiska („seryjni mordercy kobiet”) kierował nie tylko do polityków Prawa i Sprawiedliwości, szedł dalej w zachowania, które nie tak dawno zaszokowały również neutralnych obserwatorów kampanii wyborczej. Kontynuował bowiem festiwal obrażania już nie polityków, co jakoś mieści się w plugawych standardach życia politycznego, lecz również wyborców. Ludzi, których teoretycznie powinien próbować przekonać do swojej oferty. Dla nich jednak propozycji nie ma przecież żadnej. Wcześniej Tusk elektorat PiS porównał do patologicznej rodziny, w której w Częstochowie zginął zakatowany chłopiec. W piątek de facto nazwał głosujących na PiS złodziejami, gdy mówił: „Jeśli głosujesz na PiS, to albo pozwalasz im kraść, albo chcesz kraść razem z nimi”.
Argumenty ze wstydu zadziałać mogły w 2007 r., trudno jednak wyobrazić sobie, by dziś takimi słowami Donald Tusk mógł przekonać do siebie zwolenników partii Jarosława Kaczyńskiego. Uznać trzeba, że dla nich nie ma miejsca ani w ofercie Platformy, ani też, widać to coraz wyraźniej, w Polsce zarządzanej przez Platformę. Tusk ofertę ma tylko dla najbardziej zradykalizowanej grupy swego elektoratu i ofertą tą jest polityczna zemsta – nie tylko na politykach dzisiejszego obozu władzy, nie tylko na związanych z nim politycznymi sympatiami lub tylko według krążących wśród platformerskich radykałów plotek dziennikarzy, ale na wszystkich, którzy ośmielili się przez osiem lat trzymać otoczenie Tuska z dala od władzy. Przekaz ten uzupełniły grepsy o „pełnych gaciach prezesa”, brzmiące tak, jakby za tę część (a może nawet całość) wystąpienia byłego premiera odpowiadał mocno skacowany Krzysztof Skiba.
Ta radykalizacja niektórym wydawać się może ślepą uliczką. Warto zwrócić uwagę na słowa Sławomira Sierakowskiego, który konstatuje, lepiej późno niż wcale, że po stronie opozycji pojawiła się nienawiść, a nawet rasizm. Ten ostatni brzmi choćby w zarzutach o sprowadzanie do Polski legalnych pracowników z dalekiej zagranicy, mających zrównoważyć w oczach wyborców unijne plany przymusowej relokacji narzucanych nam uchodźców, odrzuconych wcześniej przez Niemcy i ich kraje macierzyste.
Od wiecowego transparentu w niedzielnym wydaniu programu „Woronicza 17” w TVP Info odcięli się wszyscy obecni w studiu politycy opozycji. Pozostaje pytanie, jak długo i czy do końca będą gotowi świecić oczami za przejawy narastającego przecież zjawiska, którego, co zauważa Sierakowski w odniesieniu do Hołowni, sami zaczynają padać ofiarą.
Sytuacja staje się napięta, sondaże zaś wskazują na polaryzację, w której jako ewentualni trzeci nie zyskują partie coraz mocniej kojarzone z PO i tracące wyborców bądź na jej rzecz bądź ze strachu przed przyszłą z nią współpracą. Poznań to ostrzeżenie nie dla PiS, lecz dla całej klasy politycznej. Ostrzeżenie, które, obawiam się, nie przez wszystkich w porę zostanie zrozumiane.