Okrągły Stół. Data i termin, które część prawicy doprowadzają do furii. Zupełnie niesłusznie. Więcej. Gdy my jako prawica alergicznie reagujemy na samo wspomnienie tego momentu, de facto dajemy wciągnąć się w postkomuszą wizję dziejów. Ale od początku. Bitwa pod Grunwaldem albo pod Wiedniem. Wielkie zwycięstwo? Tak. Powód do dumy narodowej? Tak. A w ostatecznym rozrachunku – czy faktycznie te zwycięstwa zostały przez Polskę we właściwy sposób wykorzystane? Delikatnie mówiąc – nie bardzo.
Kolokwialnie rzecz ujmując, można było z nich wycisnąć zapewne więcej. Przy wszystkich różnicach momentu historycznego sprawa z Okrągłym Stołem była podobna. To było wycofanie się komunistów. Może taktyczne i zaplanowane, ale otworzyło ono znacząco większą przestrzeń wolności niż ta, która była dana obywatelom wcześniej. To była zwycięska bitwa Polaków. Nawet jeśli, jak się błyskawicznie okazało, wojna nie była jeszcze wygrana. Prawdziwym problemem nie był Okrągły Stół, lecz to, co się stało później. I co już śmiało można nazwać największą porażką polskich elit opozycyjnych (nie używam określenia „zdrada” tylko z jednego powodu – nie wiem, na ile akt ten był świadomy.
Zapewne u niektórych – tak. Ale być może u innych wywołany był on strachem bądź głupotą). Stała się rzecz wyjątkowo banalna i paskudna. Po prostu część opozycji w zamian za władzę i inne profity uznała, że stworzy z postkomunistami możliwie trwały układ, kontrolujący biznes i politykę. Rezygnujący z wolności i demokracji. Odsuwający od władzy swoich konkurentów z obozu wolnościowego, gotowych na prawdziwe reformy. Komunista okazał się lepszym partnerem niż bojownik z reżimem. Stworzono układ niedemokratyczny i oligarchiczny, ale jednak lepszy niż PRL. Ale to stało się już po Okrągłym Stole. I to właśnie stworzenie tego systemu tak naprawdę świętuje dziś postkomuna i PO. To do tego układu tęskni Tusk, tworząc Ruch 4 czerwca. Po prostu wciąż wierzą w jego powrót.