Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

O jeden most za daleko

Wraz z 80. rocznicą operacji „Market Garden” i bitwy pod Arnhem, w której wzięli udział polscy spadochroniarze, domyka się niejako bitewno-rocznicowa „triada trzech generałów” – Władysława Andersa, Stanisława Maczka i Stanisława Sosabowskiego. Każdy z nich wsławił się walkami na froncie zachodnim, kierując odpowiednio: 2. Korpusem Polskim, 1. Dywizją Pancerną i 1. Brygadą Spadochronową. Dwóch pierwszych generałów cieszyło się sukcesami i zwycięstwami (nawet jeśli ciężko okupionymi), natomiast trzeci z nich musiał przeżyć gorycz udziału w alianckiej porażce. Jednak polskich spadochroniarzy z Brygady pamięta się w okolicach Arnhem czy Driel z największym szacunkiem, jako bohaterów i wyzwolicieli.

Odebranie obywatelstwa, próba upokorzeń ze strony władz PRL, fatalny stosunek angielskich sojuszników, którzy nie zapewnili polskim generałom odpowiedniego losu po zakończeniu służby, spowodowały, że musieli się oni imać zwykłych zajęć, by utrzymać się w ogóle przy życiu. Generał Sosabowski dodatkowo nacisnął aliantom na odcisk, punktując ich niekompetencję. Dlatego oskarżali go wręcz o tchórzostwo – w ten sposób „odwdzięczając się” generałowi za jego słuszne uwagi. Taki był odwet tych, którzy sami powinni wstydzić się za to, że źle zaplanowali ową gigantyczną operację powietrzno-desantową. 

Wielki cel

W skrócie jej założenia można przedstawić tak: by uderzyć Niemców w samo „podbrzusze”, czyli wejść do uprzemysłowionych terenów III Rzeszy, należało uchwycić mosty na Renie. Operacja zaplanowana przez świeżo mianowanego marszałka Montgomery’ego miała być w najważniejszym punkcie wykonana przez wojska spadochronowe 1. Alianckiej Armii Powietrznodesantowej, stacjonujące w Wielkiej Brytanii. Dopiero po akcji uchwycenia mostów i przepraw do gry miały wejść wojska lądowe. W operacji „Market Garden” miały wziąć udział znakomite jednostki – amerykańskie 82. i 101. Dywizja Powietrznodesantowa, brytyjska 1. Dywizja Powietrznodesantowa oraz polska 1. Brygada Spadochronowa. Wszystko zaczęło się 17 września 1944 roku – równo w piątą rocznicę inwazji sowieckiej na Rzeczpospolitą. Polacy z Brygady, którzy mieli wystartować z lotnisk angielskich dwa dni później, mierzyli się z gorzkim uczuciem niespełnienia. Byli bowiem szkoleni do walki w kraju. Temat niewykorzystania Brygady w Polsce jest na tyle obszerny, że doczekał się wielu tekstów i polemik, tutaj można go jedynie wzmiankować. Dość powiedzieć, że gen. Kazimierz Sosnkowski, piszący przedmowę do wspomnieniowej książki generała Sosabowskiego „Najkrótsza Droga”, właśnie tej sprawie poświęca gros tekstu (więcej niźli samej treści książki). Myśl o Polsce towarzyszyła polskim spadochroniarzom od początku istnienia jednostki – która powstała z 4. brygady kadrowej w roku 1941. „Ale jest cel – wielki cel. Jest nim skok do Kraju. Nieograniczone są ludzkie możliwości, gdy ma się cel, który całkowicie pociąga, i gdy ma się silną wolę jego realizacji – pisał generał Sosabowski w swoich wspomnieniach. – Skok kadry do Kraju jest wielkim celem. Na miejscu jest olbrzymi rezerwuar ludzki. Potrzebna jest kadra. To my”. Jednym z najmocniejszych, najpiękniejszych przeżyć dla żołnierzy i ich dowódcy było przyjęcie i poświęcenie sztandaru. A to dlatego, że został wykonany w konspiracji – wyhaftowały go kobiety w okupowanej przez Niemców Polsce. Kraj – zawsze w sercu. Niczym ta czerwona naszywka z napisem „Poland” na ramieniu bluz mundurowych w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. 

Oby Bóg pozwolił nam wrócić

Udział Polaków w bitwie o Arnhem można znakomicie prześledzić, idąc za opisami gen. Sosabowskiego z cytowanej już wyżej książki. Jednym z zasadniczych problemów operacji „Market Garden” było to, że zaplanowano ją tak, iż fale zrzutów – czy to spadochronowych, czy za pomocą szybowców – musiały lądować w kolejnych trzech turach. Chodziło po prostu o możliwości transportowe. Drugim miała się okazać pogoda. Trzecim i najważniejszym – brak kompetencji alianckich dowódców. Operacja zaczęła się 17 września, ale już następnego dnia nastąpiło załamanie pogody. Dywizje amerykańskie nie osiągnęły celów. W okolicach Eindhoven 101. dywizja miała zapobiec wysadzeniu mostu przez Niemców – bezskutecznie; 82. dywizja – nie zdobyła mostu na Waal pod Nijmegen. Tymczasem pod Arnhem wylądowała brytyjska 1. dywizja – i to razem z nią mieli wejść do boju Polacy. Odbyto wszystkie możliwe przeglądy sprzętu. Spadochrony rozdzielono po rozdziałach, a każdy skoczek miał sprawdzić swój – czy aby nie zawilgotniał. Ustalono punkty zbiórek i cele działania brygady. Ale zanim w ogóle brygada miała wsiąść do samolotów transportowych, generał zarządził jeszcze jedno, niezmiernie ważne przygotowanie. Duchowe… W małym katolickim kościółku w Stamfordzie została odprawiona Msza Święta dla jego żołnierzy. „Klęczałem ja, moi podkomendni dowódcy i oficerowie sztabu – pisał generał Sosabowski – oraz szara żołnierska brać, gdy przyjmowaliśmy komunię świętą. Oby Bóg pozwolił nam wrócić. Nam wszystkim”…

Stawiam nogi w próżnię i lecę w dół

W poniedziałek 18 września poleciał pierwszy szybowcowy rzut brygady. Ale większość miała lecieć jeszcze kolejnego dnia. Tyle że wtorek wstał mglisty i pochmurny. Start trzeba było odłożyć. W środę… to samo! Tymczasem spływały informacje – operacja szła źle, a pierwotne miejsce zrzutu brygady trzeba było przenieść koło Driel. Dywizja brytyjska walczyła w okolicy Oosterbeek oraz samego Arnhem (gdzie biła się z Niemcami jej 1. Brygada). Polacy, po wylądowaniu na zrzutowisku pod Driel (czyli bardziej na zachód, niż to wcześniej planowano), mieli potem iść w kierunku północnym, do przeprawy promowej pod Heveadorp i przy wykorzystaniu promu oraz innych środków dostarczonych przez Brytyjczyków przedrzeć się na północny brzeg Renu. Zasadniczym pytaniem dla gen. Sosabowskiego było: czy faktycznie prom nadal jest na Renie? Uzyskał on odpowiedź twierdzącą. 21 września brygada dostała wiadomość: startujemy do boju. Lot początkowo przebiegał spokojnie, lecz gdy było już blisko do Arnhem, usłyszano trzaski wybuchów artylerii przeciwlotniczej nieprzyjaciela. Generał skoczył ze swoimi żołnierzami: „dowódca zespołu zarządza przygotowanie się do skoku. Wdziewamy spadochrony. Linka spadochronowa z karabinkiem spoczywa na kolanie”. A potem jest czerwone światło, wszyscy stają jeden za drugim. I zielone światło. Skok w przestrzeń. „Rękami chwytam się ram otworu drzwiowego i wypycham się ku przodowi. Stawiam nogi w próżnię i lecę w dół, jak kamień, sekundę lub więcej – nie wiem! Zresztą, kto w tej chwili liczy sekundy? Odczuwam gwałtowne szarpnięcie w ramionach. (…) A więc i tym razem spadochron otworzył się. Płynę spokojnie ku dołowi. Wiatru nie ma i nie ma wahań czaszy (…). Oglądam się wokół. Cała przestrzeń zarojona nadlatującymi samolotami i opadającymi spadochronami. A wśród nich coraz liczniejsze białe dymki. Słyszę huk i trzask”. Tak właśnie Sosabowski, z perspektywy dowódcy i jednocześnie żołnierza, opisał te wydarzenia. Kwatera, bataliony II oraz III lądują generalnie poprawnie, jednak nie ma wieści o batalionie I. Generał dochodzi jednak do wniosku, że dowódca batalionu zna doskonale zadania, a zatem samodzielnie dotrze na miejsce przeprawy i tam się spotkają. Tymczasem jednak nadchodzą złe wieści – obiecanego promu… nie ma! Jak zatem przeprawić się na północny brzeg Renu? „Ani tratw, ani natarcia 1 dywizji nie było” – notuje Sosabowski. 

Rozpoczęło się piekło

Brygada okopuje się i czekając na środki przeprawy na pozycjach, spędza noc. Następnego dnia idzie ogień nieprzyjaciela, są pierwsze straty, trwa rozpoznanie. Od generała Urquharta, dowódcy brytyjskiej dywizji (znajdującej się pod drugiej stronie Renu), przybywa pułkownik Mackenzie i prosi o podjęcie akcji, gdyż Anglicy znajdują się w krytycznej sytuacji. „Środki, którymi dysponuje dywizja łącznie z brygadą – zapisuje Sosabowski – są to dwie czteroosobowe i kilka jednoosobowych łodzi gumowych (dinghies)”. Saperzy szukają łodzi u miejscowej ludności. Idzie rozkaz przeprawy i w ciągu kolejnej nocy rusza na drugi brzeg, przy wykorzystaniu tych dramatycznie małych możliwości, III batalion. Udaje się przedostać na drugi brzeg jedynie ósmej kompanii, reszta wraca, są straty, zatopione zostają wszystkie środki przeprawowe. Kolejna noc i znów przeprawa. Tym razem w oparciu o 12 łodzi dostarczonych po północy z 43. dywizji. „Rozkaz do przeprawy, który wydałem, regulował następująco kolejność przeprawy oddziałów: III batalion, rzut spadochronowy dywizjonu ppanc., kwatera główna, oddziały pozabatalionowe, na końcu zaś II batalion. Każdy z batalionów był podzielony na elementy przeprawowe i obsadę poszczególnych łodzi” – pisał Sosabowski. A kluczową noc opisywał tak: „Nasi saperzy przejęli łodzie od saperów brytyjskich. Pierwsza obsada pomogła w wysunięciu ich na wodę. Wtedy na rzece rozpoczęło się piekło. Do orkiestry pocisków artyleryjskich dołączyła się kośba karabinów maszynowych, położona ogniem krzyżowym na lustrze wody, oświetlonym przez podpalone przez Niemców pobliskie zabudowania fabryczne. (…) Pocisk artyleryjski trafia w miejsce mego posterunku dowodzenia. Kapitan, dowódca saperów, stojący przy mnie, jest ranny. Nadbiega goniec z przeprawy, z meldunkiem, że wskutek ognia przeprawie grozi załamanie. Wyskakuję zza wału. Wstrzymuje mnie pułkownik Kamiński: »Nie, panie generale, tam panu pójść nie wolno, ja tam wszystko załatwię«. Biegniemy razem. Rzeczywiście jest piekło. Robi się już zupełnie jasno. »Wstrzymać przeprawę – rozkazuję. – Łodzie na miejscu… Wracać do Driel«”. Polakom udało się przeprawić na drugą stronę 160 ludzi. Ale to było oczywiście zbyt mało. Montgomery 25 września podjął decyzję od zaprzestaniu działań i wycofaniu się. W całej operacji alianci ponieśli bardzo wysokie straty – wyniosły one blisko 17 tys. zabitych i rannych. Poległo 411 Polaków. Pomimo strat i udziału w tej nieudanej operacji, czyn bojowy polskiej brygady to jedna z najpiękniejszych kart w dziejach naszego oręża – wykazaliśmy bowiem niezwykły hart ducha i upór w parciu do celu. Pomimo ekstremalnie trudnych warunków. Więc chociaż tyle gorzkich nut w historii triady naszych generałów na Zachodzie, to naprawdę mamy z czego być dumni. 

 



Źródło: Gazeta Polska

Tomasz Łysiak