Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Niespokojny sen Tuska

Od niedawna na Twitterze zwiększono liczbę znaków w jednym wpisie do 280. Dzięki temu Donald Tusk, odczekawszy kilka dni od Marszu Niepodległości, zebrał w jednym tweecie wszystkie zarzuty wobec Polski. „Alarm! Ostry spór z Ukrainą, izolacja w Unii Europejskiej, odejście od rządów prawa i niezawiłości sądów, atak na sektor pozarządowy i wolne media – strategia PiS czy plan Kremla?” – zastanawia się rozmówca Putina z sopockiego molo, kończąc dramatycznie: „Zbyt podobne, by spać spokojnie”.

Kilka lat temu w kiedyś ważnym, dziś zaś raczej tylko niszowo-branżowym „Przeglądzie Technicznym” przypadkiem natrafiłem na artykuł, którego autor dziwił się, że w kampanii wyborczej do europarlamentu kandydaci obiecują reprezentowanie interesów polskich, podczas gdy na forum Europy interesować ich powinien już tylko interes europejski. Być może poza autorem, którego nazwiska nie pamiętam, i mną, tekst ten przeczytał również Donald Tusk. 

Czyj to człowiek w Brukseli?

„Donald Tusk jako szef Rady Europejskiej nic dla Polski nie zrobił. Dzisiaj, wykorzystując swoje stanowisko do ataku na polski rząd, atakuje Polskę”

– komentuje słowa Tuska niemal na gorąco premier Beata Szydło, wypowiadając to, co myśli i czuje większość zainteresowanych polityką polskich internautów. Były polski premier w swoim czasie określony przez postsowieckie media jako „ich człowiek w Warszawie”, później kojarzony mocniej z Niemcami i bezpośrednio z kanclerz Merkel, ostatnio zaś przedstawiający się jako przedstawiciel mniejszości etnicznej, dla Polski nie zrobił nic. Nie słyszeliśmy, by Tusk bronił Polski przed wrzucaniem świętujących dzień niepodległości do worka z napisem „faszyści”, Teraz jednak odzywa się donośnie, taka bowiem rola pudła (złośliwi bardziej ode mnie, napisaliby „pudla”) rezonansowego. 

Tusk postanowił postawić kropkę nad i, wieńczącą kakofonię, jaka rozpętała się w ostatnich dniach w następstwie Marszu Niepodległości. Podczas debaty w Parlamencie Europejskim Guy Verhofstadt mówił o „sześćdziesięciu tysiącach faszystów, rasistów i zwolenników supremacji białej rasy”, maszerujących „kilkaset kilometrów od Auschwitz”. Jan Tomasz Gross pisał na łamach „New York Timesa” o wznoszonych w Warszawie okrzykach „Ku-Klux-Klan” i „Sieg Heil”, rekord zaś pobił dziennikarz żydowskiego pochodzenia, opowiadający bez skrępowania o tym, że 11 listopada ze strachu zamknął się na wiele godzin w swojej łazience. Polacy na te brednie reagują mocno oddolnie, poprzez media społecznościowe, i instytucjonalnie, poprzez ambasady (zbyt słabo) oraz ustami polityków. Najmocniej rzecz ujęła w Göteborgu Beata Szydło, mówiąc do przywódców innych krajów Unii: „Nie zgodzę się na to, żeby obywatele mojego kraju, który był ofiarą dwóch totalitaryzmów, byli szkalowani. Nie ma na to zgody polskiego rządu”. Tusk po cichu pochwalił polską premier za odcięcie się od radykałów z 11 listopada i na tym jego udział w obronie dobrego imienia Polski się zakończył.  

Rozpaczliwa szarża Schetyny 

W kraju natomiast Grzegorz Schetyna z opowieści o strasznej, brunatnej fali wziął to, co najgorsze. Na jednym oddechu powielił przekaz o kilkudziesięciu tysiącach faszystów oraz zażądał dymisji rządu i premier Szydło, jako odpowiedzialnych za ten stan rzeczy. 

Tym samym, jeszcze przed tweetem Tuska, ekipa Prawa i Sprawiedliwości uzyskała możliwość działania tam, gdzie wypada naprawdę dobrze, na polu narodowej godności i obrony dobrego imienia Polski. Takie sytuacje zawsze sprzyjają polaryzacji, przy czym strona atakująca jest na przegranej pozycji, ponieważ Polacy w większości źle oceniają wywlekanie rodzimych spraw na zewnątrz, nawet jeśli nie po drodze im z aktualną władzą. Paradoksalnie, wiedzą to nawet politycy PO, próbujący przedstawiać PiS jako pierwszą partię, oskarżającą własny kraj przed organami Unii i stawiając znak równości między publicznym wysłuchaniem w sprawie TV Trwam czy Smoleńska a pracami nad procedurami, mogącymi doprowadzić do nałożenia sankcji na Polskę. Platforma brnie jednak uparcie w rejony dla siebie niebezpieczne, przy okazji zaś kolejny raz gra na nosie pozostałym partiom opozycji, zgłoszenie wotum deklarując w imieniu wszystkich, lecz bez konsultacji z nikim. Tym razem pewne nie jest nawet poparcie PSL, które w Brukseli nie poparło antypolskiej rezolucji. Nowoczesna zaś zapewne jak zawsze ulegnie Schetynie, partia ta jednak w ostatnim czasie traktowana jest jeszcze mniej poważnie niż zwykle. W chwili, gdy o jej przewodnictwo ubiega się już pięcioro działaczy, w całej okazałości widać kryzys, w jakim znajduje się ugrupowanie i jakim nieporozumieniem, w trzecim zaledwie roku działalności, jest nazwisko aktualnego lidera, zawarte w jego nazwie. Przy tym wszystkim nie wiadomo tak naprawdę, czym różnią się koncepcje przywództwa Ryszarda Petru, Kamili Gasiuk-Pihowicz, Piotra Misiły, Katarzyny Lubnauer i Pawła Pudłowskiego. Do tego tylko ten ostatni poseł, jako osoba sympatyczna, a przy tym najsłabiej z całej czwórki rozpoznawalna, nie dorobił się chyba jeszcze dużego elektoratu negatywnego, trudno więc uznać, że ewentualna zmiana lidera mogłaby pomóc partii zdobyć nowy elektorat. Jedynego wyróżniającego się na plus polityka z otoczenia Ryszarda Petru w Nowoczesnej już nie ma.

Zbigniew Gryglas widziany był ostatnio na Marszu Niepodległości, pojawił się też na giełdzie nazwisk kandydatów na prezydenta Warszawy, choć pierwsze reakcje nie wskazują, by miał duże szanse. Do ogłoszenia oficjalnego kandydata Zjednoczonej Prawicy wszystko jest jednak możliwe.

Nie przenoście nam Beaty do ratusza

W niedzielę media obiegła informacja, że tym kandydatem może być… premier Beata Szydło. Jeśli faktycznie pojawił się pomysł, by Beatę Szydło odwołać z funkcji premiera i wystawić w wyborach na prezydenta Warszawy, jest to moim zdaniem najgorsza wiadomość dla wyborców PiS i sympatyków rządu od wyborów w 2015 r. Warszawa to niepewny grunt. Ewentualna przegrana innych kandydatów będzie dla PiS stratą wizerunkową do odrobienia, zwłaszcza gdyby niewielką liczbą głosów przegrał polityk młody, mający przed sobą przyszłość (przypomnijmy, że Andrzej Duda w 2010 r. kandydował na prezydenta Krakowa) lub słabo kojarzony z partią. Jeśli z kandydatem skompromitowanej Platformy przegra popularna premier, będąca przez dwa lata twarzą dobrej zmiany, będzie to wizerunkowa katastrofa, której efektem może być nawet utrata rządów w 2019 r.

Jest to więc gra o wszystko z bardzo niepewnym wynikiem i stawką, której odpowiedzialni politycy nie powinni ryzykować. Beata Szydło przez dwa lata z powodzeniem stoi na czele rządu, przyjmuje na siebie potężne ataki, gdy trzeba, potrafi z mocą bronić Polski i polityki PiS w parlamentach polskim i europejskim. Wysłanie jej na prawdopodobną polityczną porażkę w Warszawie lub, w wypadku wygranej, do jeszcze cięższej pracy (a przypomnijmy, że jednym z argumentów za zmianą premiera miało być zmęczenie Szydło) wydaje się niewdzięcznością i niesprawiedliwością.

Pozostaje mieć nadzieję, że to kolejna plotka z tych, które rozgrzewają na chwilę redakcje i internet, by się nie potwierdzić, ze wszystkich wariantów jednak, które w ostatnich tygodniach pojawiły się na tej giełdzie pomysłów, ten jest zdecydowanie najgroźniejszy. Popularność Beaty Szydło to potężny polityczny kapitał, jednak sympatia na poziomie ogólnopolskim nie musi się przełożyć na sukces w specyficznej, pełnej krzyżujących się ciemnych interesów Warszawie. Wyborcy PiS będą mieli prawo się poczuć rozczarowani, gdy coraz bardziej nużący serial o rekonstrukcji skończy się tak niezrozumiałym zwrotem akcji.

 



Źródło:

#Donald Tusk

Krzysztof Karnkowski