Nie od dziś wiadomo, że Alaksandr Łukaszenka obawia się zamachu na swoje życie. Za dyktaturę, łamanie praw człowieka, likwidowanie opozycjonistów, fałszowanie wyborów i ogólne pogrążanie kraju w chaosie nienawidzi go większość Białorusinów, z pominięciem tych, którzy wiernie (a część być może też ze strachu) mu służą.
Od lat konsekwentnie pozbywa się osób, co do których ma chociaż cień podejrzenia, że mogą zorganizować zamach, spisek lub być częścią zorganizowanej grupy dążącej do wyrzucenia go z pałacu w Mińsku. Białoruskie wróbelki ćwierkają, że prawdziwe apogeum tych obaw nastąpiło latem ub.r., po tym, jak tzw. samobójstwo popełnił Jewgienij Prigożyn, lider najemniczej Grupy Wagnera. Dlatego że Łukaszenka był wtedy osobiście zaangażowany w zażegnanie sporu na linii najemnicy−Putin. Teraz, jeszcze przed prawosławnym Bożym Narodzeniem, agentura rozesłała do państwowych zakładów i przedsiębiorstw tzw. listy proskrypcyjne z nazwiskami osób do zwolnienia za poglądy polityczne. Skoro reżim płaci, to i wymaga