Brytyjski „Financial Times” pisze, że kraje bałtyckie są słabym miejscem NATO, w którym Władimir Putin może spróbować sprawdzić stanowczość i skuteczność Sojuszu. To kolejny z wielu takich głosów w ostatnim czasie. Uprawdopodobniany przez nerwowe działania Alaksandra Łukaszenki, który niedawno pojechał do swoich żołnierzy i opowiadał im o tym, by byli gotowi walczyć o przesmyk suwalski, a potem straszył, że trzeba szykować się do wojny.
Rzeczywiście wiele wskazuje na to, że na Białorusi reżim przygotowuje mobilizację. Łukaszenka straszy też zamachem na Białorusi, mówiąc, że opozycja chce „ogłosić swoją władzę” i „wezwać zagranicznych żołnierzy”. Przy tym wszystkim oczywiście Łukaszenka jednocześnie nie zaprzestaje udawania „gołąbka pokoju” i ciągle o nim mówi. Ale cóż, Związek Sowiecki też ciągle mówił o pokoju.
Niedługo przed tą wypowiedzią amerykański ośrodek Robert Lansing Institute, powołując się na źródło w europejskim wywiadzie, podawał, że Kreml pracuje teraz nad zaaranżowaniem ataku terrorystycznego na terytorium Białorusi i obarczeniem odpowiedzialnością Pułku Kalinowskiego, czyli ochotników białoruskich, walczących w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Po co? Kreml działa na zasadzie „nogi między drzwiami”. Najpierw wykonuje jakiś agresywny, zaskakujący ruch, a potem zastanawia się, co dalej z nim zrobić. W omawianym raporcie pojawiają się spekulacje, że mogłoby chodzić o wciągnięcie Białorusi bezpośrednio do inwazji na Ukrainę albo wysłanie wojsk Łukaszenki w charakterze tzw. proxy war z atakiem na kraje NATO – jak to robi np. Iran, używając Hezbollahu w Iranie i Syrii do ataków na Izrael. Nawet w ograniczonym stopniu, byle występować wobec NATO z pozycji siły, szantażować. Innym możliwym celem – według wspomnianych amerykańskich analityków – mogłoby być w ogóle obalenie Łukaszenki i wchłonięcie Białorusi przez Kreml.
Jednocześnie trwają największe od kilkudziesięciu lat manewry NATO Steadfast Defender, także u granic Białorusi. Oficjalnie potrwają jeszcze kilka tygodni, ale takie ćwiczenia mają to do siebie, że publikowane oficjalnie terminy i liczby są tylko na papierze. Bierze w nich udział około 90 tys. żołnierzy, a być może nawet więcej. Nie jest wykluczone, że po manewrach co najmniej połowa i tak pozostanie na wschodniej flance. Uprawdopodabnia to m.in. fakt, że podczas ćwiczeń powstaje największa baza NATO w Europie: w Rumunii, koło Konstancy, a więc stosunkowo blisko granic Ukrainy i Mołdawii.
Dlaczego Putin i Łukaszenka mieliby zaatakować NATO podczas największych manewrów? Rzeczywiście byłoby to szaleństwo, ale pokazali niejednokrotnie, że są, delikatnie mówiąc, oderwani od rzeczywistości. Zdaniem niektórych analityków może być też tak, że zwyczajnie obawiają się manewrów NATO. Nie tyle ataku NATO, ile tego, że na przykład ich zwieńczeniem będzie rozmieszczenie wojsk na Ukrainie. A o tej możliwości mówi przecież prezydent Francji Emmanuel Macron. Poza tym, takie wzmocnienie obecności NATO na wschodniej flance pokrzyżuje szyki dalszej ekspansji Moskwy.
We wspomnianym artykule „Financial Times” pisze, że niepokój w sprawie ewentualnego ataku rosyjskiego czy łukaszenkowskiego jest nie tylko na Litwie, Łotwie i w Estonii, lecz także w Szwecji, Niemczech, Wielkiej Brytanii i innych krajach. Niebezpieczeństwo dla Europy, jak czytamy, rośnie zwłaszcza w związku z zawirowaniami w polityce amerykańskiej.
Kraje bałtyckie są słabym (czy też – słabszym) punktem, bo są niewielkie i mają dość trudne położenie do obrony. A co by się stało na przykład, gdyby rosyjscy „separatyści” ogłosili „niepodległość” w przygranicznych rejonach Litwy lub Łotwy? Albo doszło do jakiegoś rajdu siepaczy Łukaszenki na Wilno, które jest ledwie kilkadziesiąt minut jazdy od granicy Białorusi? Czy akcji na przesmyk suwalski? Czy NATO wykazałoby stanowczość? Czy wojska zagrożonych krajów i stacjonujący tam sojusznicy z NATO rzeczywiście zaczęliby strzelać? A przecież temu wszystkiemu towarzyszyłaby zmasowana rosyjska operacja hybrydowa w internecie, innych mediach, może nawet jakieś ataki dywersyjne na tyłach, np. w Europie Zachodniej czy na Bałtyku. Po co to wszystko? A na przykład po to, by skłonić Zachód do negocjacji na warunkach siły Rosji. Przyjęcia jej warunków, nie tylko co do Ukrainy.
Dlatego tak ważne jest, abyśmy jako sojusz robili wszystko, by to nie Rosja, a Zachód występował z pozycji siły. I zdaje się, że ci, którzy w NATO i krajach NATO decydują o bezpieczeństwie, jakoś to rozumieją. Po to właśnie są wspomniane manewry Steadfast Defender, po to démarche Macrona o tym, że nie ma „czerwonych linii”, czy wspólne oświadczenie Londynu i Paryża przypominające m.in., że dysponują bronią atomową.
W tle tego wszystkiego toczą się zakulisowe rozmowy i gry dyplomatyczne o rozmowach już nie tylko dotyczących Ukrainy, ale ogólnie bezpieczeństwa przynajmniej na półkuli północnej. Bo wojna na Ukrainie, skoro Zachód jej nie zapobiegł, a potem nie zdusił w zarodku (a były takie możliwości, i to bez użycia wojska), już dawno nie dotyczy tylko Rosji i Ukrainy, i tylko Europy. Ostatni przykład – wojna na Bliskim Wschodzie. Ale nie chodzi tylko o wojny, lecz np. o kwestie gospodarcze, które przecież i my odczuwamy każdego dnia, a co dopiero w krajach ubogich poza Europą.
W czerwcu w Szwajcarii ma się odbyć Szczyt Pokoju, na którym bazą do dyskusji i wypracowania stanowiska będzie formuła pokoju prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, a więc stanowisko Ukrainy. Udział zapowiedziało około 100 państw. Tyle więc państw, pół świata (a w kategoriach gospodarczych i militarnych to większość potencjału świata), chce powstrzymać Rosję. Zaproszone zostały też Chiny. Na razie Pekin odpowiedział, że na takiej konferencji musi być Rosja. Z kolei organizatorzy konferencji sugerują, że Moskwa mogłaby w jakiejś formule być zaproszona na kolejny szczyt, gdy Ukraina i jej partnerzy wypracują ostateczne wspólne stanowisko negocjacyjne. Jasne jest, że Rosja rozmawiałaby z nimi na takim forum tylko, gdyby poczuła się słabsza. I o to właśnie toczy się obecna wielka gra.
Autor jest dziennikarzem TV Biełsat