Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Krajobraz po wecie

Weto Andrzeja Dudy do ustawy o Sądzie Najwyższym zaskakująco spokojnie przyjęli sympatycy Zjednoczonej Prawicy i politycy opozycji. To pierwsze wytłumaczyć można mieszanymi uczuciami, jakie w twardym elektoracie PiS budziły niepewne przecież ustalenia z Komisją Europejską. Posłowie opozycji natomiast jeszcze w piątek zdążyli ogłosić w mediach, że prezydent poparł ich argumenty o niezgodności ustawy z konstytucją. To nie do końca prawda, Duda kwestionuje bowiem akurat te wątki przepisów, które opozycja chciałaby rozwijać w nieakceptowalnym dla niego kierunku (głębszego kwestionowania prezydenckich kompetencji, z poważnymi następstwami dla obywateli). Jednak faktycznie jeśli ktoś może z tego weta wyciągnąć polityczną korzyść, będzie to antyrządowa strona politycznego konfliktu.

O tym, że nie wierzę w dobre intencje unijnych urzędników i przyznanie przez nich należnych przecież, lecz wciąż bezprawnie blokowanych środków pomocowych, pisałem na łamach „GPC” dziesiątki, jeśli nie setki razy. Myślę, że podobne były i są odczucia większości naszych czytelników, dlatego też tym razem skupię się na innych aspektach sprawy.

Dlaczego weto

Kluczowe są tu nastroje polityków z ostatnich kilkunastu dni. Spójrzmy pokrótce na całą sytuację: rząd uznał, że sprawa została finalnie dogadana i przedstawił Sejmowi projekt będący niewątpliwie trudnym kompromisem, de facto zaś po prostu ustępstwem wobec Komisji Europejskiej, która jednak w żądaniach wobec Polski nie szła, jak się okazało, tak daleko, jak nasza własna opozycja.

Nowe przepisy kwestionowane były z dwóch stron. Partie opozycyjne chciały doprowadzić do takiej zmiany projektu, która byłaby w istocie odwróceniem większości skutków reformy wymiaru sprawiedliwości.

Z kolei w krytyce prezydenta i Solidarnej Polski istotne były zarówno sprzeciw wobec faktycznej ingerencji w prerogatywy głowy państwa, a zarazem już wprost w suwerenność Polski w dziedzinie nieobjętej traktatami, jak i brak wiary w deklaracje komisarzy, którzy już raz wycofali się gładko ze złożonych prezydentowi i rządowi deklaracji.

Jak już wspomniałem, te argumenty trafiały dość dobrze do mocniej zaangażowanych w publiczne spory wyborców i stąd zapewne brak emocjonalnych głosów po tej stronie. Dla mnie, jako obserwatora tego przeciągającego się, wielowątkowego sporu, było natomiast oczywiste, że zarówno każda, również słabsza od zastosowanej, forma sprzeciwu prezydenta, jak i przyjęcie poprawek opozycji będą dla urzędników Unii pretekstem do dalszego blokowania wypłat.

Byłem również, inaczej niż przedstawiciele rządu, pewien, że nawet przyjęcie projektu w uzgodnionej formie okaże się za chwilę warunkiem koniecznym, lecz niewystarczającym do uzyskania środków. I choć po odrzuceniu poprawek Senatu części polityków PiS optymizm nie opuszczał, dotarły do nas pierwsze sygnały, że tak właśnie się stanie.

Unijny komisarz sprawiedliwości zmienił bowiem ton i stwierdził, że kluczowa będzie nie ustawa, lecz praktyka z niej wynikająca. „Polska będzie musiała wykazać osiągnięcie kamieni milowych w sprawie sądownictwa, zanim będzie mogła nastąpić jakakolwiek wypłata środków z Krajowego Planu Odbudowy. (…) Realizacja poszczególnych kamieni milowych zostanie oceniona na podstawie obowiązujących przepisów, gdy Polska złoży pierwszy wniosek o wypłatę w ramach Instrumentu na rzecz Odbudowy i Zwiększania Odporności” – pisał Didier Reynders 7 lutego i trudno uznać te słowa za cokolwiek innego niż zapowiedź dalszego mataczenia. Zwłaszcza że słowa te padły w liście do prezesów europejskich stowarzyszeń sędziowskich.

Trudniej o trzecią kadencję

To jednak tylko jedna strona medalu. Jak twierdzi wielu komentatorów, uzyskanie środków z KPO jest dla utrzymania władzy kluczową sprawą. Być może po przezwyciężeniu najgorszego kryzysu, na który złożyły się w dużym stopniu niezależne od polityki władz czynniki, możliwy byłby powrót do reform, nawet daleko idących. Echa takiego myślenia obecne były przecież w wypowiedziach Jarosława Kaczyńskiego już w chwili uznania przez Mateusza Morawieckiego mechanizmu warunkowości – taktyczne ustępstwo służyć ma wzmocnieniu przed kolejnym starciem o lepszą pozycję i suwerenność.

Z kolei brak środków to prezent dla opozycji, która zyskuje wzmocnienie dla swojego przekazu, o czym w poniedziałek rano pisali liczni publicyści „(…) sukces miał być podstawą trzeciej kadencji Prawa i Sprawiedliwości. Za sprawą decyzji prezydenta niczym sen złoty zniknęły pieniądze, które już we wrześniu miały być wydawane w ramach kampanii wyborczej” – pisze np. Paweł Wroński w „Gazecie Wyborczej”, a Michał Karnowski komentuje: „(…) decyzja zmniejszyła (co nie znaczy zniweczyła) szansę na trzecią kadencję ZP. Może da się to nadgonić na innych polach, a może nie. Może TK szybko ją oceni, a może to będzie niemożliwe. Był jasny plan, ryzykowny, ale precyzyjny, teraz czekają nas tygodnie szamotaniny. Politycznie będzie to niestety miało swoją cenę”.

Zauważmy, że gdyby prezydent ustawę podpisał, a Komisja nadal blokowałaby pieniądze, sytuacja byłaby zupełnie inna niż ta, z którą Andrzej Duda zostawia dziś rząd – niezależnie od przekazów opozycyjnych, odium spadałoby jednak na stronę unijną, która pomimo dobrej woli i spełnienia warunków brnęłaby w dalsze „głodzenie” Polski.

Ten obraz wzmacniałoby dodatkowo przypomnienie, że jesteśmy krajem przyfrontowym, ponoszącym koszty wojny na Ukrainie i pomocy zarówno uchodźcom, jak i żołnierzom, co z Unii czyniłoby jeśli nie wspólnika, to przynajmniej sprzymierzeńca Moskwy. O czym przecież dużo łatwiej mówić, gdy Parlamentem Europejskim wstrząsa skandal korupcyjny, w którym dziwnym trafem tak wielu największych krytyków Polski okazuje się beneficjentami szemranego finansowania. I gdy do Polski przylatuje prezydent Stanów Zjednoczonych, które, w odróżnieniu od przeżartej korupcją Unii, są w stanie ocenić racjonalnie naszą rolę i znaczenie w utrzymaniu coraz bardziej kruchego bezpieczeństwa Europy.

I tak źle, i tak gorzej

Niestety, choć weto Andrzeja Dudy wydaje się racjonalne i od strony merytorycznej uzasadnione, politycznie wytrąca ono rządzącym te wszystkie argumenty. Jest oczywiste, że opozycja za ten stan rzeczy winić będzie PiS, nie prezydenta, i na tym oprze strategię na kolejne tygodnie, jeśli natomiast ta sytuacja się przedłuży, co w realiach sporów w TK jest wysoce prawdopodobne – będzie to strategia na całą kampanię wyborczą. Czy Duda pozbawił więc właśnie swoich politycznych przyjaciół szans na trzecią kadencję? Tak daleko bym nie szedł, jednak na pewno dla PiS teraz będzie to trudniejsze zadanie.
Co więc powinien według mnie zrobić prezydent? Post factum może nawet szkoda o tym pisać, wydaje mi się jednak, że rozwiązanie polegające na skierowaniu ustawy do TK po jej podpisaniu, które wydawało się do piątkowego wieczoru chyba najbardziej prawdopodobne, było dużo lepszym wyjściem z sytuacji.
Prezydent zaznaczyłby swoje obawy, z drugiej strony jednak scedowałby decyzję, więc i dalszą odpowiedzialność, na unijnych komisarzy. W ten sposób budowanie narracji jednoznacznie obciążającej PiS za brak środków byłoby niemożliwe, a ta trafiałaby tylko do już przekonanych.

Realistycznie oceniając intencje biurokracji w Strasburgu i Brukseli, wybór mieliśmy tylko między brakiem środków z obciążeniem wizerunkowym dla KE a brakiem środków z obciążeniem wizerunkowym dla polskiego rządu.

Obawiam się, że Andrzej Duda przesądził o tym, że w najbliższych miesiącach medialny przekaz, a co gorsza, być może i rozmowy Polaków, zdominuje ten drugi wariant.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Karnkowski