W piątek Jarosław Kurski w krótkim tekście na łamach „Gazety Wyborczej” zapowiedział opublikowanie w poniedziałek przełomowego sondażu. Aby podgrzać atmosferę, pisał o „dramatycznym zaskoczeniu”. Wynik badania miał być „ostatnim dzwonkiem alarmowym dla demokratów”, co odbiorcy słusznie odebrali jako kolejną rozpaczliwą próbę wymuszenia na partiach opozycyjnych startu z jednej listy w jesiennych wyborach. Poniedziałkowa publikacja potwierdziła te przypuszczenia.
Co ciekawe, „GW” nie opublikowała jednak samych wyników sondażu, ale jego szerokie omówienie i wnioski własne. Samo badanie, przeprowadzone na 4 tys. respondentów, sfinansowane zostało ze składek obywatelskich na zamówienie tworu o mało poważnej nazwie Fundacja Forum Długiego Stołu.
W badaniu wzięto pod uwagę cztery potencjalne warianty. Wariant pierwszy to samodzielny start poszczególnych partii opozycyjnych. Wyniki (według omówienia „GW”, opartego ponoć na dość niechlujnych przeliczeniach) to odpowiednio: PiS – 35,8 proc. (180 mandatów), KO – 30,2 proc. (149), Konfederacja – 13,4 proc. (55), Lewica – 11,8 proc. (48), PSL i Polska 2050 po – 8,9 proc. (2 razy po 30 mandatów). PiS wcale nie wypada tu dobrze, lecz nie wiedzieć czemu, dla opozycyjnych mediów pewnikiem jest jego koalicja z Konfederacją, a ta miałaby już minimalną (jeden mandat) większość.
Przy starcie opozycji w dwóch blokach (KO z Lewicą i PSL z Hołownią) PiS niespodziewanie zyskuje i ma 40,8 proc. poparcia, z kolei przy wspólnym starcie partii opozycyjnych poza Lewicą – zyskuje Konfederacja. Paradoksalnie to chyba jedyna w miarę wiarygodna obserwacja, ponieważ przedwyborcza współpraca Platformy z Nową Lewicą może spychać część elektoratu skrajnie liberalnego gospodarczo w stronę konfederatów. Dopiero w ostatnim wariancie, w którym wszystkie partie tzw. demokratycznej opozycji idą razem, zdobywają bezpieczną, opartą na 15 mandatach większość w Sejmie.
Zainteresowanym tematem polecam przejrzeć Twittera m.in. Marcina Paladego i Łukasza Pawłowskiego, piszących o licznych błędach i nadinterpretacjach przy liczeniu i analizowaniu wyników sondażu od strony metodologicznej. Najpoważniejszy zarzut ma jednak inny charakter, demaskuje przy tym całkowicie intencje zamawiających i publikujących.
Badanie nie uwzględnia w ogóle wariantu, który dziś wydaje się całkiem realny – trzech list opozycji, gdy Koalicja Obywatelska i Lewica walczą o głosy na własny rachunek, lecz PSL-Koalicja Polska i Polska 2050 łączą siły. Wariant taki jest zaś dziś chyba najbardziej prawdopodobny ze wszystkich. Daje on całkiem niezły efekt całej opozycji w przyszłym Sejmie. Wzmacnia jednak pozycję partii Kosiniaka-Kamysza i Hołowni, również wobec Platformy Obywatelskiej. I chyba głównie tu szukać należy przyczyn powstania „przełomowego sondażu” oraz towarzyszącego mu wzmożenia ze strony polityków Platformy.
Jakie jest dziś nastawienie poszczególnych graczy do jednej listy? Platforma oficjalnie jest cały czas „za” i choć niekoniecznie entuzjazm ten dzielą mniej znani działacze, którzy musieliby zrobić miejsce dla nowych partnerów na listach wyborczych, kluczowe są interesy liderów. A tak naprawdę jednego lidera, Donalda Tuska, walczącego wciąż o dominację nad całym obozem opozycyjnym. Jedna lista, która w chwili rejestracji ogranicza element przyszłego zaskoczenia, ponieważ miejsca biorące i niebiorące są już w olbrzymim stopniu podzielone, przesądza w dużym stopniu o układzie sił wewnątrz walczącego o przyszłą władzę obozu. W przypadku oddzielnego startu gra toczy się do końca, do końca też możliwe są zmiany proporcji poparcia poszczególnych graczy i wszelkie niespodzianki. Tusk swoją pozycję zabezpieczyć chce wcześniejszymi ustaleniami, nie zdając się wyłącznie na kapryśny elektorat. Tyle że pozostali liderzy dobrze zdają sobie z tego sprawę, a front sprzeciwu wobec takiej narzuconej władzy ciągnie się poprzez wszystkie ugrupowania.
Choć najgłośniejszych przeciwników lider Platformy ma dziś w PSL, którego politycy bardzo ostro krytykują i sam sondaż (Piotr Zgorzelski pisze o „największej manipulacji sondażowej tej kadencji”), i towarzyszący jego ogłoszeniu przekaz, nie brak ich również po stronie lewicy, zwłaszcza, co nie jest zaskoczeniem, w partii Razem. Co więcej, nie brak głosów ze strony poszczególnych partii, mówiących, że to nie Tusk będzie po wyborach premierem, co musi budzić w liderze Platformy bardzo negatywne emocje. Znajdują one upust w stwierdzeniach, takich jak groźba „srogich batów” od wyborców dla partii, które postawią na swoją podmiotowość.
Niektórzy widzą w tych słowach również zapowiedź kłusownictwa i podbierania posłów tym, którzy sami nie oddadzą się w lenno Koalicji Obywatelskiej. Przy czym dla tych ostatnich pewną przestrogą powinien być los niedawnych uciekinierów z lewicy, którzy do Platformy chcieli wejść przez PPS, a dziś nie mają zagwarantowanych miejsc na żadnych listach wyborczych. Nie brak pogłosek, że szczęścia z Platformą chce spróbować entuzjastyczna wobec jednej listy Karolina Pawliczak, publicznie kłócąca się w tej sprawie z nie dość entuzjastyczną koleżanką, byłą rzecznik Anną Marią Żukowską.
Z kolei Marek Sawicki, najostrzejszy krytyk PO w PSL, w radiu RMF Tuskowi odpowiada w swoim charakterystycznym stylu: „Po pierwsze, pycha kroczy przed upadkiem, ona była bardzo widoczna w wypowiedziach pana i pana kolegów. Po drugie, pan nie jest Babą Jagą, a ja małym dzieckiem i to naprawdę strachy na Lachy”.
Tymczasem autor sondażu Andrzej Machowski mówi, że ostatnie miesiące pokazują wzrost poparcia dla PiS i prawicy, w tym samym tonie wypowiada się też wielu komentatorów „Krytyki Politycznej”, niezależnie od tego, czy ta konkluzja skłania ich do poparcia jednej listy (jak Sławomir Sierakowski, który już wcześniej z Przemysławem Sadurą wykazywał, że oczekują jej wyborcy całej opozycji), czy uważają ją za sprawę drugorzędną (Jakub Majmurek, który zwraca uwagę, że nawet przy jednej liście przewaga może okazać się niewielka i iluzoryczna).
Do wyborów wiele może się oczywiście zmienić. Sondaż jak na razie zezłościł pozaplatformianą opozycję, a co więcej, wywołał u wielu dziennikarzy, jeśli nie panikę, to na pewno zniechęcenie, pokazał bowiem, że z PiS nie jest tak źle. I choć sklejanie go z Konfederacją odbywa się na wyrost, następna kadencja coraz bardziej jawi się jako wybór między stabilną większością PiS a całkowitym chaosem, w którym rządzą skłócone ze sobą i na siebie poobrażane partie dzisiejszej opozycji, lub też każdy z głównych obozów potrzebuje wsparcia kapryśnej i nieprzewidywalnej Konfederacji.
Dla politycznego komentatora jest to być może raj, ale dla kraju, nie tylko stojącego w obliczu dziejowych wyzwań, potencjalny dramat. O rosnących szansach i dobrej pozycji wyjściowej PiS pisałem już w kilku poprzednich tekstach. Opozycja ma cały czas potencjał i szanse, by wygrać wybory, ale jak widać, maleją one z czasem i rozwiewaniem się kolejnych strachów z opozycyjnego przekazu (jak brak węgla na zimę) czy oswajaniem problemów (jak inflacja).
Największym problemem tej strony sceny politycznej jest wciąż Donald Tusk, który do bagażu fatalnych i źle wspominanych decyzji z czasów rządzenia dokłada dziś próby niszczenia politycznej konkurencji w stylu, w jakim przed laty rozprawił się z pozostałymi założycielami i liderami Platformy.