Polacy w kiepskim stylu rozpoczęli Euro 2020, przegrywając ze Słowacją po fatalnych błędach w obronie. Po remisie naszych grupowych rywali brama do następnej rundy nie jest zamknięta, ale nie ma racjonalnych przesłanek, które dawałyby podstawę do optymizmu w konfrontacji z Hiszpanami. Aby myśleć o awansie, trzeba będzie urwać im co najmniej punkt.
Kiedy kilka miesięcy temu w fatalnym stylu został zdymisjonowany Jerzy Brzęczek, na jego następcę został namaszczony przez prezesa PZPN Zbigniewa Bońka portugalski szkoleniowiec Paulo Sousa. Wielu dziennikarzy z optymizmem wypowiadało się na temat tej decyzji. Niektórzy krytykowali sposób pożegnania z byłym selekcjonerem, ale niewielu brało pod uwagę, że styl gry naszej kadry nie ulegnie poprawie.
Część futbolowych ekspertów z góry uznała, że pojawi się zagraniczny szkoleniowiec, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmieni grę polskiej reprezentacji. Uwagi do Brzęczka dotyczyły bowiem przede wszystkim stylu, który był daleki od oczekiwań. Skuteczności jego drużynie trudno było odmówić. Eliminacje do mistrzostw Europy, w których Biało-Czerwoni rywalizowali z europejskimi średniakami, prowadzona przez niego kadra swobodnie wygrała. Utrzymała się też w najwyższej klasie Ligi Narodów. Paulo Sousa miał odmienić jakość gry.
Oczekiwany przez wielu cud nie nastąpił w meczach towarzyskich, spotkaniach kwalifikacji do mistrzostw świata i w pierwszym meczu europejskiego czempionatu. Styl gry Biało-Czerwonych momentami przyprawia o ból zębów. Nie do końca zresztą wiadomo, na czym futbolowi eksperci opierali ów optymizm związany z eksperymentem Bońka.
Od dawna wiadomo, że nie jesteśmy piłkarską potęgą i mierzenie polskiej kadry miarą najlepszych jest nieporozumieniem. Dość powiedzieć, że przez długi czas sukcesem był dla Polaków awans do wielkiej piłkarskiej imprezy. Wyjście z grupy i ćwierćfinał ekipy Adama Nawałki były raczej jednorazowym wzbiciem się na wyżyny niż stałą tendencją, co boleśnie zweryfikował rosyjski mundial, w którym kadra pod tym samym dowództwem zaprezentowała się blado.
Tymczasem objęcie stanowiska przez Sousę zostało przyjęte niczym wybawienie od nielubianego, często wyśmiewanego Jerzego Brzęczka. Owszem, czasem w mediach można było przeczytać, że moment na zmianę selekcjonera nie jest najlepszy, że będzie miał on niewiele czasu na zbudowanie drużyny według własnego pomysłu, ale te głosy ginęły pośród fali zadowolenia, nadziei, dawania kredytu zaufania, poczucia, że nowe musi oznaczać lepsze.
Eliminacje do mundialu 2022 były pierwszym sygnałem ostrzegawczym, który zweryfikował piękne słowa selekcjonera wypowiadane na konferencjach o ofensywnym stylu gry i taktyce. Okazało się, że Portugalczyk nie zna potencjału polskich piłkarzy. Zarówno z Węgrami, jak i Anglikami źle zestawiał pierwsze jedenastki. Ratował się w drugiej połowie.
Na początku futbolowi eksperci zrzucali to na karb początku pracy z reprezentacją, ale po niektórych decyzjach przed Euro wątpliwości personalnych było coraz więcej. O ile brak szkieletu w początkowej fazie jego pracy z kadrą nie wywoływał obaw, o tyle tuż przed startem imprezy musiał budzić niepokój. Poszukiwanie optymalnego ustawienia w próbie generalnej z Islandią, w której powinna wybiec optymalna jedenastka, nasuwało coraz więcej wątpliwości, czy portugalski selekcjoner na pewno wie, co robi.
Od momentu losowania grup wiadomo było, że spotkanie ze Słowacją będzie meczem o wszystko. Z kim, jak nie z południowymi sąsiadami mogliśmy myśleć o zgarnięciu pełnej puli. Słowacy w starciu z Biało-Czerwonymi nie grali wielkiego futbolu, ale potrafili wykorzystać swoje atuty. A my graliśmy podobnie jak we wcześniejszych meczach za kadencji Sousy: niemrawo, wolno, przewidywalnie.
Zawiedli liderzy: Lewandowski, Szczęsny, Zieliński. „Lewego” właściwie nie było na boisku. Do tego znowu niepewnie wyglądała defensywa, zwłaszcza przy stałych fragmentach gry. Czarę goryczy dopełniło nieodpowiedzialne zachowanie Grzegorza Krychowiaka, który swoją czerwoną kartką „zaprosił” Słowaków do zwycięstwa. Po meczu portugalski selekcjoner apelował o optymizm, opowiadał o 6 pkt do zdobycia, ale czy można tę wypowiedź traktować poważnie?
Inauguracyjna porażka ze Słowacją potwierdziła błędy, które towarzyszą grze Biało-Czerwonych od początku kadencji Portugalczyka. Nie do końca zrozumiałe są decyzje personalne – np. Karol Linetty w pierwszym składzie; choć to zdobywca bramki, to jednak wcześniej praktycznie w nim nie istniał i trudno go uznać za gracza sprawdzonego.
Próżno szukać w polskiej kadrze hierarchii zawodników na poszczególnych pozycjach. Defensywa, która za czasów Adama Nawałki była dużym atutem Biało-Czerwonych, dziś momentami przypomina szwajcarski ser, nawet, o zgrozo, w spotkaniach z drużynami pokroju Islandii. Polacy wciąż tracą głupie bramki po stałych fragmentach gry. Podobnie było w meczu ze Słowakami.
Konstruowanie akcji ofensywnych w ataku pozycyjnym kuleje, niewiele lepiej wygląda wyjście do szybkiego ataku. Liczenie na wyjątkowe umiejętności naszego kapitana jest złudne. Tym bardziej że Lewandowski za kadencji Sousy wcale się nie odblokował. A to przecież Portugalczyk miał sprawić, że Lewy „odpali strzelbę”.
Zbigniew Boniek ocenił po meczu, że Polacy nie zasłużyli na porażkę ze Słowacją, co trudno traktować poważnie. Coraz trudniej uwierzyć, że Biało-Czerwoni podniosą się po falstarcie w pierwszym meczu i są w stanie odegrać w turnieju inną rolę niż statystów. Tym bardziej że nie widać w tej drużynie ducha.
Przeciętnie wyglądamy nie tylko pod względem czysto piłkarskim, lecz także fizycznym. Wiadomo, że w mistrzowskich turniejach zdarzają się niespodzianki. Hiszpanie na razie nie przypominają wielkiej drużyny, która jeszcze kilka lat temu była postrachem najlepszych, a w konfrontacji ze Szwecją nie zaprezentowała się olśniewająco.
Na Polskę niestety to powinno w zupełności wystarczyć, bo dziś Biało-Czerwoni to nie jest sprawnie funkcjonująca maszyna, ale zlepek zawodników. Do sobotniego wieczora będziemy żyć nadzieją, że nie wszystko stracone.