Czasem może się wydawać, że totalna opozycja to kraina po drugiej stronie lustra, świat groteski. Niestety, jej działania są jak najbardziej realne, a organizowany przez nią karnawał kretynizmu staje się coraz głośniejszy. Najnowszy przykład: idea „decentralizacji” Polski. Postulat, który gdyby został zrealizowany, doprowadziłby do chaosu i ograniczenia suwerenności naszego państwa. Czy to realne zagrożenie? Raczej nie.
Szansa, że PO wróci do władzy i będzie miała wystarczającą siłę, by zrealizować swoje zamierzenie, jest niewielka. Za to udaje jej się coś innego – coraz skuteczniej decentralizować zdrowy rozsądek wyborców. Jest to zresztą konsekwencja przyjętej przez totalną opozycję propagandy. Skoro konflikt PO-PiS to ostateczne starcie dobra ze złem, to w blasku świętych z opozycji każdy nabywa boskich cech, a każde jego zachowanie będzie postrzegane jako właściwe oraz na miejscu. I tak Frasyniuk może poklepywać Kwaśniewskiego po plecach, zachwycając się jego znajomością angielskiego, którą były prezydent nabył w czasach służenia reżimowi PRL. Stuhr może się prezentować jako wielki intelektualista (razem z Cielecką i Jandą). Wałęsa z Różą Thun stają się przykładami europejskiej ogłady i erudycji. Znana z agresji dziennikarka Eliza Michalik została dziewicą wolności słowa, której broni rzecznik Bodnar. Rzecznik praw obywatelskich płacze zaś nad losem esbeków i zajmuje się obroną anonimowych trolli wyzywających ludzi o prawicowych poglądach w internecie. Tworzy się świat poplątany, sprzeczny, pełen absurdów, którego jedynym punktem stałym jest nienawiść – do PiS i jego wyborców. Taka wizja, lansowana przez totalną opozycję i zaprzyjaźnione z nią media, zupełnie rozbija wspólnotę obywateli. I to, a nie kolejne durne pomysły polityczne PO, wydaje się dziś największym zagrożeniem dla Polski.