Jeszcze kilka tygodni temu „powrót Tuska” nie schodził z ust polityków liberalnej opozycji. Platforma Obywatelska i jej satelici, nawet jeśli nie brakowało wśród nich malkontentów, zachowywali się tak, jakby samą tylko siłą woli były premier III RP miał przywrócić im utęsknioną władzę nad państwem.
Objazd Donalda Tuska po Polsce (choć to pewnie za mocno powiedziane) liberalne media przedstawiały niemal jak świecką pielgrzymkę ojca narodu. Brakowało tylko cudownie uzdrowionych, na których stary-nowy lider położył swoje ręce – tu postawię kropkę tej śmiałej metaforze. Co prawda złośliwi i sceptyczni mówili, że Tusk bardziej przypomina amerykańskiego XIX-wiecznego wędrownego szarlatana, sprzedającego naiwnym cudowne pigułki i uzdrawiające eliksiry, ale nic nie mogło przyćmić entuzjazmu w platformerskich szeregach. Przynajmniej oficjalnie, bo nawet kibicujące od lat liberałom media mówiły o ostrych napięciach między Donaldem Tuskiem a Rafałem Trzaskowskim, dla którego słabość Platformy była szansą na wybicie się na polityczną niepodległość.
I stało się. Sondaże Platformy ruszyły w górę. Ale tydzień po tygodniu entuzjazm wyznawców Tuska zaczęła przykrywać lekka warstwa patyny – konsternacja i rozczarowanie. Okazało się, że Platformie, owszem, przybywa. Tylko nie kosztem Prawa i Sprawiedliwości, lecz przede wszystkim Polski 2050, hubu politycznego Szymona Hołowni i Michała Koboski. Spragniony ponoć nowej jakości i najwyższych standardów lewicowo-liberalny elektorat, gdy tylko przywitał w swoich progach starego jak wszystkie grzechy Platformy Donalda Tuska, błyskawicznie stracił serce do świeżynki, czyli byłego showmana TVN.
Stało się tak z dość prozaicznych przyczyn: głównym powodem krótkotrwałej fascynacji Polską 2050 wcale nie była jej nowa jakość, odbudowa oddolnej i obywatelskiej polityki. Jej naczelną przyczyną była kompletna nijakość Borysa Budki i jego najbliższego otoczenia. I chodzi tu bardziej o wizerunek niż sprawy merytoryczne: i Tusk, i Budka, i cała reszta tej kamaryli posługuje się mniej więcej tą samą antypisowską retoryką. Tylko jednak w słowach, głosie, na twarzy Tuska widać było tę wściekłość i pasję pokonanego polityka, który zwęszył szansę na zemstę i wraca, by jej nie stracić, szczególnie gdy coraz bardziej realny był rozpad Platformy albo takie wzmocnienie pozycji Rafała Trzaskowskiego, że później nie dałoby się już nic z tym fantem zrobić.
Ale w pierwszej połowie września jest już jasne, że efekt Tuska ma swoje poważne ograniczenia. I systemowe, i wynikające z indywidualnych politycznych predyspozycji byłego premiera. Spójrzmy najpierw na te pierwsze. Nigdy dość powtarzania, że tak wysokie poparcie dla partii, która rządzi drugą kadencję, a w dodatku ma za sobą niezwykły pandemiczny kryzys, jest ewenementem w historii III RP. Opozycja z satysfakcją mówiła ostatnio o spadających notowaniach PiS. Dziś nie może pocieszać się nawet tym – bo znów widać wyraźny wzrost notowań rządzącej formacji, także w przypadku sondaży przeprowadzonych dla bardziej liberalnego odbiorcy.
Tusk odbił się jak od ściany od wysokiego poparcia dla PiS. Liderowi Platformy w budowaniu efektywnej antypisowskiej narracji nie pomogły nawet poważne wstrząsy w Zjednoczonej Prawicy, których skutkiem było długo oczekiwane przez część wyborców PiS wyrzucenie Jarosława Gowina z rządu. Gdyby po powrocie dawnego lidera Kongresu Liberalno-Demokratycznego rządząca formacja zanotowała spadek poparcia poniżej 30 proc., mógłby on mówić o swoim sukcesie.
Bardzo szybko okazało się, że efekt Tuska działa także w drugą stronę: dopinguje niemałą część jego przeciwników. Elektryzuje tych wszystkich, którym władza Platformy kojarzy się z byle jakim życiem za byle jakie pieniądze, obojętnością liberalnych elit (przed 2015 r. mogły jeszcze ukryć za nią swoją pogardę do zwykłych ludzi), samorządowymi platformerskimi sitwami, które godziły się na politykę „zwijania państwa”. Tusk może dużo mówić o wysokich politycznych standardach, może nawet udawać społecznego wrażliwca – próbował tej sztuki na Campusie Polska (lubię ten dowcip: znanym lepiej jako Campus Szparag). Ale w społecznej pamięci mocno utkwiła prawda, że jest to człowiek, któremu politycznie nie da się zaufać, że jego powrót do władzy oznaczałby katastrofę – nie dla polityków PiS, ale dla milionów zwykłych zjadaczy chleba, którym prawie dekada rządów Platformy solidnie dała w kość.
Poza sprawami systemowymi są jeszcze indywidualne predyspozycje polityczne. Tusk jest politycznym sprinterem, a nie długodystansowcem. I widać coraz lepiej, że długo odchorowuje czas nadaktywności politycznej. Co więcej, niespodziewane przeszkody mocno wytrącają go z rytmu. Kryzys uchodźczy na granicy polsko-białoruskiej był końcem efektu Tuska. A mówiąc ściślej: końcem mitu efektu Tuska.
Nawet jeśli przyjmiemy, że trzymając się reguł kieszonkowego makiawelizmu, Platforma i jej lider próbowali grać na dwóch fortepianach, czyli z jednej strony mówić, że granic Polski trzeba bronić i je uszczelniać, z drugiej – wysyłać pod Usnarz Górny grasantów w rodzaju Klaudii Jachiry, to kakofonia tej politycznej gierki okazała się nieznośna dla uszu przytłaczającej większości Polaków.
„Gazeta Wyborcza”, która chętnie nagłaśniała całą akcję pod tytułem „Uchodźcy mile widziani” i przygraniczne poczynania Bartosza Kramka et consortes, w pewnym momencie spuściła z tonu, a przynajmniej próbowała mitygować co gorętsze głowy. Dziwnym trafem zbiegło się to z pierwszymi sondażami, które wskazywały na istotny wzrost poparcia dla działań rządu. Gdy w mediach społecznościowych nawet wyborcy Platformy zaczęli lekko tylko maskowany hejcik na nadto rozbrykanego Franciszka „Franka” Sterczewskiego albo gdy usiłowali przekonywać, że on przecież „wcale nie jest z PO”, widać było, że z tej dwubiegunowej narracji nic nie wyszło.
Powtórzmy: jeśli był to celowy zabieg, zaaprobowany przez Tuska, to ewidentnie ktoś nie zapanował nad maszyną, zarył w rowie. I tam pozostał, znów poprzestając na tweetach do narodu. Jeśli natomiast działania lewicowo-liberalnego aktywu pod Usnarzem, aktywu spod znaku Koalicji Obywatelskiej, w ogóle były bez aprobaty Tuska, to znaczy, że jego rzekoma wszechwładza nad całą formacją to – kolokwialnie mówiąc – zwykła ściema. I że jego przywództwo może się wyczerpać szybciej, niż mogłoby się na to zanosić.
Oczywiście, znaczny spadek zaufania w samej Platformie do KO, jej dalsze polityczne gnicie – to wersja bardziej optymistyczna. I bardziej korzystna dla Polski. Zmiennych jest przecież więcej – bardzo dobrze widać, że punkt ciężkości walki z rządem PiS i Solidarnej Polski przenosi się do Brukseli. Skoro polskie społeczeństwo nie ma ochoty obalać własnego rządu, który ma w pełni demokratyczny mandat, potwierdzany kolejnymi wyborami od 2015 r., to przecież do rozważenia jest „brukselska inwazja”.
To mocne określenie, do jego użycia ośmielił mnie niedawny wywiad prof. Ryszarda Legutki dla portalu Niezależna.pl. Nie sądzę, żeby gorzkie i mocne słowa o dzisiejszych unijnych elitach, ich agresji wobec rządu w Warszawie, dyktowała mu bieżąca polityka – to raczej owoc pogłębionych obserwacji i refleksji. Dla opozycji jedyną szansą na powrót do władzy znów jest kryzys w Polsce. Społeczno-gospodarczy kryzys tak silny, by zniszczył wzrastający w ostatnich latach dobrostan mniej i średnio zamożnych polskich domów. Donald Tusk najpewniej ma nadzieję, że ewentualne odebranie Polsce środków, które służyłyby do realizacji Polskiego Ładu, wreszcie pomogłoby zmieść władzę PiS. Kto całym sercem wspierał szokową terapię, jak młody Tusk, temu takie rozwiązania nie będą przecież obce.