Ogłoszenie wspólnego startu Polski 2050 i Polskiego Stronnictwa Ludowego w nadchodzących wyborach parlamentarnych jest porażką Donalda Tuska i wszystkich środowisk forsujących ideę jednej listy opozycji. Widać to po nerwowych reakcjach i po tym, jak od wielu tygodni sympatycy PO odnoszą się w mediach społecznościowych do obu liderów. Ta frustracja przelewa się też na bynajmniej nie związanych z PiS komentatorów, którzy zauważają jałowość poczynań Platformy i opozycji jako takiej. Czy jednak brawurowe zagranie Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza nie okaże się dla ich ugrupowań zbyt kosztowne, a w dniu wyborów miejsca w parlamencie nie przejdą im koło nosa?
Aby odgadnąć, jak mogą potoczyć się losy tego od dawna zapowiadanego politycznego sojuszu, trzeba na początek odpowiedzieć sobie na dwa podstawowe pytania: o co obaj liderzy i ich środowiska walczą i na co liczą?
Odpowiedź na drugie z tych pytań jest najprostsza, zarówno ludowcy, jak i współpracownicy Hołowni (swoją drogą brak tu prostego, jednowyrazowego określenia) zakładają, że w dniu wyborów dojdzie do zsumowania poparcia obu partii, co w wariancie minimum pozwoli im przekroczyć ośmioprocentowy próg dla koalicji, a w wariancie maksimum zdobyć 15 lub więcej procent głosów.
Tu jednak zaczynają się schody. Politycy, przy czym bardziej dotyczy do tych z PSL, bardzo gładko przechodzą nad pytaniami o różnice między programami obu partii. Odkąd zajmuję się w swoich tekstach tym tematem, zwracam uwagę na kwestię identyfikacji światopoglądowej. PSL deklaruje się jako ruch konserwatywny. W odniesieniu do Polski 2050 czasami również używano tego określenia, próżno jednak szukać potwierdzeń konserwatyzmu w głosowaniach czy wypowiedziach jej polityków, zwłaszcza szczebla krajowego.
Nawet jeśli inaczej rzecz wygląda niżej, do mediów przebija się choćby proaborcyjne stanowisko parlamentarzystek o lewicowej najczęściej proweniencji, partie zupełnie inaczej zachowywały się też w chwili, gdy przedmiotem obrad Sejmu i późniejszego głosowania były projekty uchwał dotyczące ochrony pamięci Jana Pawła II (jeden z nich zgłoszony był nawet przez PSL).
Załóżmy jednak, że PSL tradycyjnie powoła się tu na swobodę głosowania swoich parlamentarzystów w kwestiach obyczajowych i rozszerzy tę tolerancję na zachowania koalicjanta. Problem w tym, że Szymon Hołownia, w kwestiach światopoglądowych sam dziś raczej ugodowy (choć z bagażem bardzo głębokiego katolickiego konserwatyzmu np. w kwestii aborcji), radykałem jest dziś w innej sprawie, która dla klasowej bazy PSL jest o wiele bardziej kłopotliwa – w kwestii konsumpcji mięsa.
PSL jako klasowa partia chłopska aspiruje do roli reprezentanta wsi, w tym hodowców i producentów mięsa i drobiu. Szymon Hołownia, jeszcze wówczas, gdy jego główną domeną pozostawała chrześcijańska publicystyka, opublikował książkę „Boskie zwierzęta”, która najcieplej przyjęta została przez media wegeteriańskie i wegańskie. I stopniowo się w swych poglądach radykalizował. W 2019 r., a więc rok od ukazania się wspomnianej pozycji, w wywiadzie dla portalu Deon.pl postulował, by osoby wierzące zarówno w imię empatii, jak i troski o planetę co najmniej ograniczyły spożycie mięsa.
Jednak na spotkaniach autorskich promujących książkę wypowiadał się już dużo mocniej: „Zwierzęta, które spotkałem w życiu, będą mnie sądzić na sądzie ostatecznym; świat mnie będzie sądził. Świnia, którą zjadłem w życiu, a zjadłem ich na pewno co najmniej kilkanaście, to było stworzenie Boże” – mówił, dodając: „Czy to jest kotlecik, czy to jest szyneczka babuni, czy salceson dziadunia, czy paróweczka kogoś tam – nie ma na tym świecie paróweczki, która nie wzięłaby się z przemocy, z krwi, śmierci zwierzęcia, które w momencie zarzynania krzyczało, że chce żyć. Nie ma takiej paróweczki!”.
A kto wyprodukował ów kotlecik, szyneczkę, salceson i paróweczkę? Chłop i przetwórca polski, o którego walczy Kosiniak-Kamysz i którego za chwilę bardziej niż przed złym PiS bronić będzie trzeba przed Zielonym Ładem, agendą C40 i innymi podobnymi wynalazkami, z którymi, w przeciwieństwie do niego, Szymon Hołownia problemu mieć raczej nie będzie.
Jeśli świadomość ta dotrze na wieś, o głosy może być trudniej nie tylko w sytuacji, gdy PiS poradzi sobie z kolejnymi problemami wsi (o których pisałem w ostatniej serii tekstów dla „Codziennej”). Co więcej, doświadczenie uczy, że głosy prawie nigdy się nie sumują i liderzy obu formacji mają przecież tę świadomość, używając tego właśnie argumentu przeciwko wspólnej liście wszystkich partii opozycji.
Powodem, dla którego porozumienie to powstało, w dużym stopniu jest chęć uratowania własnej podmiotowości przed zakusami najsilniejszego gracza po tej stronie sceny politycznej, czyli Platformy Obywatelskiej.
Partia ta, zwłaszcza po powrocie Tuska, wciąż próbuje narzucać partnerom swoje pomysły i plany z pozycji siły. Choć nie ma to uzasadnienia w nastrojach opinii publicznej, pokazujących, że PO, a zwłaszcza Donald Tusk, ma problem z uzyskaniem szerszego niż własna baza zaufania i poparcia, zjawisko to równoważą fanatyczni zwolennicy, gotowi utwierdzać ich w fałszywym obrazie polskiej polityki.
Ci sami zwolennicy od dawna poddają obu liderów zmasowanemu atakowi, co w końcu doprowadziło do kilku apeli o walkę z hejtem ze strony przedstawicieli Polski 2050, bez skutku zresztą. O zjawisku tym pisałem wielokrotnie, jednak w ostatnich tygodniach można zauważyć jego nasilenie. Wściekłość kibiców PO budzą bowiem nie tylko informacje o współpracy bez patronatu ich ulubionej partii, lecz przede wszystkim deklaracja braku udziału Kosiniaka-Kamysza i Hołowni w organizowanym przez Tuska marszu, który tym samym sprowadzony zostaje do rangi imprezy jednopartyjnej, a nie hołdu lennego wszystkich ugrupowań przed Donaldem Tuskiem, jedynym wodzem. Tak bowiem ich obecność byłaby na pewno potraktowana.
Jednak sytuacja nie jest wcale łatwa, ceną za utrzymanie podmiotowości może być osłabienie w sondażach i w późniejszym głosowaniu. Pewna część sympatyków obu ruchów na imprezę 4 czerwca się jednak wybiera. Jeśli na miejscu „poczują siłę i czas”, mogą uznać, że w dwubiegunowej polityce muszą już pozostać u boku Donalda Tuska. Część może też ulec oddolnej, choć niebudzącej sprzeciwu partyjnej góry, internetowej propagandy, w myśl której nowy sojusz to de facto dziś ukryty, a w przyszłości jawny partner nie Tuska, lecz Kaczyńskiego. Dla nas brzmi to jak absurd, dla samych zainteresowanych zapewne jak potwarz, ale nie brak chętnych do powielania tej karkołomnej narracji.
Jak wspomniałem, już nie tylko każda krytyka Platformy, ale i brak entuzjazmu prowadzą do skreślenia z listy osób i środowisk akceptowanych przez partyjnych trolli spod sztandaru Silnych Razem. W mijający weekend, nie pierwszy zresztą raz, przekonał się o tym dziennikarz Marcin Meller, któremu wyciągnięto w polemikach nawet ojca w pisowskim rządzie, choć był to epizod krótkotrwały i dawno zakończony wycofaniem jakiegokolwiek poparcia Mellera seniora dla dyplomacji PiS.
Tak polityka, jak i medialna debata zmierzają w stronę dwubiegunowości, a to bardzo ogranicza szanse na przekroczenie przez komitet wyborczy PSL i Polski 2050 podwyższonego progu dla koalicji.