Gdy na ścianach w kalendarzach rok 2020 zastąpił 2019, świat był, przynajmniej dla nas, trochę bardziej bezpiecznym miejscem. Owszem, w serwisach była już mowa o epidemii nowej, nieznanej odmiany grypy, był to jednak temat egzotyczny, ostatnia lub przedostatnia wiadomość przed sportem.
Kilkanaście tygodni później część z nas bała się w ogóle wyjść z domu, a tych, którzy jednak wyszli, czasem o powód tego wyjścia indagowała policja lub straż miejska. Obok wojny z pandemią wybuchła i ta druga, domowa, przeciwników i zwolenników obostrzeń, później szczepień. Nie mniej groźna, bo niszcząca więzi koleżeńskie, przyjaźnie, skłócająca rodziny, idąca w poprzek dotychczasowych, zrozumiałych i przewidywalnych podziałów. Niektórzy prosili, by ten rok 2020 już się skończył, jakby ta zmiana cyfr miała być magicznym momentem uwalniającym świat od starego nieszczęścia. Pisałem o tym dwa lata temu, nie muszę się powtarzać. Trochę na przekór zostawiłem sobie na ścianie kalendarz na 2020. 2021 nie przyniósł zresztą przełomu ani dużych zmian na lepsze. Ludzie – znani i ci po prostu bliscy – dalej umierali i tylko obok kondolencji pojawiały się zatroskane pytania, czy zmarły był zaszczepiony. Spokój nie nadszedł, choć może trochę nauczyliśmy się tego nowego życia, na wyrost nazywanego normalnością. I znów – koniec roku i jakieś nadzieje, a zaraz potem, przyjmowana z niedowierzaniem, do ostatniej chwili uznawana za niemożliwą – wojna. Za granicą, ale i wewnątrz, choć tu głównie na słowa, czasem na pięści. 2022 okazał się kolejnym rokiem, który nasze życie jakoś tam wywrócił do góry nogami, choć szczęśliwie nie odebrał nam przynajmniej dachu nad głową, jak tym kilkaset kilometrów dalej. Czy ktoś pokusi się o prognozy na rok 2023? Jeśli tak, z czym zostanie w grudniu? Wybory nie muszą być jedynym ani największym zmartwieniem, już to wiemy. Może więc życzmy sobie przewidywalnego nowego roku?