System ochrony zdrowia to jeden z bardziej newralgicznych elementów funkcjonowania państwa. Jak w soczewce skupiają się w nim liczne – udane i budzące niepokój – elementy polskiej transformacji. Niestety w debacie publicznej zbyt mało mówimy o tym, czemu właściwie ma służyć ochrona zdrowia w Polsce w ciągu najbliższych dekad. Jaką strategię jej rozwoju należałoby przyjąć w związku z wyzwaniami, które nas czekają?
Fakt pierwszy. Jesteśmy starzejącym się społeczeństwem. Według badań Głównego Urzędu Statystycznego subiektywna ocena stanu zdrowia mieszkających w Polsce osób w starszym wieku jest znacznie gorsza niż ich rówieśników zamieszkujących inne kraje europejskie. Wśród trzydziestu dwóch krajów sklasyfikowanych pod względem samooceny stanu zdrowia wśród osób starszych zajmujemy czwarte miejsce od końca. Gorzej swój stan zdrowia ocenili jedynie starsi mieszkańcy Węgier, Łotwy i Litwy, natomiast najlepiej Norwegii, Szwecji i Szwajcarii.
Splątana sieć interesów
Fakt drugi. Ochrona zdrowia to istny węzeł gordyjski różnorakich interesów. Jeżeli spojrzymy od strony systemowej czy – jak kto woli – ściśle instytucjonalnej, szybko się okaże, że samo Ministerstwo Zdrowia i Narodowy Fundusz Zdrowia nie są jedynymi podmiotami zainteresowanymi kształtem rodzimej ochrony zdrowia. Biznes farmaceutyczny, naukowe i badawcze ośrodki medyczne, dyrekcje szpitali, mniej lub bardziej wpływowe lobby pośród przeróżnych lekarskich branż/specjalizacji, organizacje zawodowe pielęgniarek, środowiska pacjentów, które starają się przekonać do swoich racji ludzi z odpowiednich sejmowych komisji, prywatne firmy medyczne, świadczące z reguły usługi dla części dużych firm państwowych i korporacji itd., itp. Gdzieś na końcu jest pacjent: jeśli to ubogi pacjent na prowincji, na której został już tylko przeładowany i niedofinansowany szpital, jego szanse w walce z chorobą radykalnie maleją.
Swoje interesy mają onkolodzy, swój punkt widzenia dentyści, swoje wiedzą dietetyczki, zupełnie inne zmartwienia mają pielęgniarki kontraktowe, o swoją przyszłość martwią się kierowcy karetek i ratownicy medyczni. Ale na tym nie koniec, bo przecież ochrona zdrowia to również kompletnie wciąż zapomniani opiekunowie dorosłych osób z niepełnosprawnościami, rehabilitantki i fizjoterapeuci, psychiatrzy, którzy raz po raz wołają, że Narodowy Program Ochrony Zdrowia Psychicznego realizowany jest tylko na papierze. Jeszcze inne problemy mają organizacje zajmujące się pacjentami cierpiącymi na choroby rzadkie. Dodajmy do tego kontrowersje wokół nadchodzącej liberalizacji standardów opieki okołoporodowej, które od końca 2019 r. nie będą już wydawane w formie rozporządzenia ministra zdrowia. Dla jeszcze innych ochrona zdrowia istnieje jako temat tylko w okolicach finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy – niektórzy przekonują wówczas, że najlepiej byłoby system sprywatyzować, a ewentualne różnorakie niedobory łagodzić z pomocą działalności charytatywnej. Inni mówią, że składka zdrowotna jest w Polsce zbyt niska – ale strach ją zdecydowanie podnieść, ponieważ mogłoby to wzbudzić znaczny gniew społeczny.
W labiryncie
Fakt trzeci: poczucie bezradności. Znaczna większość osób, która z przyczyn zdrowotnych zostaje zmuszona, by wejść do tego labiryntu, dostrzega tylko pewne jego aspekty: jedni mówią, że panuje w nim chaos, drudzy narzekają, że marnotrawione są środki publiczne, trzeci utrzymują, że pieniędzy w systemie jest za mało. Jeszcze inni nie mówią nic: zaciskają zęby i płacą, jeśli i póki mogą. Tzw. współpłatność za usługi medyczne w obrębie publicznego systemu zdrowia nikogo już nie dziwi – stanowi często jedyny ratunek dla poszczególnych pacjentów, a po części systemowy wentyl bezpieczeństwa. Tylko że tak naprawdę, z perspektywy rzeczywiście funkcjonalnego i efektywnego systemu niczego to nie załatwia: pogłębia liczne nierówności społeczno-ekonomicznie i utrwala w Polakach niechęć i nieufność wobec własnego państwa. A trudno wyobrazić sobie bardziej newralgiczny punkt, w którym państwo może zrazić do siebie ludzi. Zdrowie i choroba, życie i śmierć dotyczą nas wszystkich. I z bardzo dużym prawdopodobieństwem prędzej czy później trafimy na molocha, któremu na imię polska służba zdrowia.
Czy polityków to nie obchodzi? Wprost przeciwnie, sytuacja w służbie zdrowia jest jednym z chętniej podejmowanych tematów w czasach kampanii wyborczej – zwykle przez opozycję. Gdybym był specjalistą od marketingu politycznego, organizowałbym codziennie prasówkę z sytuacji w ochronie zdrowia i nalegałbym, żeby szef opozycji robił z niej pożytek. Jasne, wiem, dzisiejsi kieszonkowi liderzy opozycji i tak by tego nie ogarnęli – ale z pewnością dostrzegają Państwo, w czym rzecz. W każdym razie: dla kolejnych rządów Ministerstwo Zdrowia jest trochę jak kukułcze jajo. No bo po co to właściwie? Bardzo kosztowne, skomplikowane, na ewentualnych błędach chętnie żerują tabloidy – po prostu dramat. Platforma miała oczywiście pomysł, który irytował jednak znaczną część Polek i Polaków, bo wiedzieli, że źle na tym wyjdą: mówię o prywatyzacji szpitali. Był to jednak raczej pomysł na uwłaszczenie części platformerskiej kamaryli niźli faktyczna wizja zmiany sytuacji na lepsze.
Cała władza w ręce staruszków
Wrócę do początku niniejszego felietonu. Jesteśmy starzejącym się społeczeństwem. Moje pokolenie, pokolenie czterdziestolatków, mocno się zdziwi: bo może się okazać, że w tym samym czasie zaczniemy poważnie chorować i próbować żyć z bardzo niskich emerytur. To jeszcze kwestia tych trzydziestu lat, ale czas płynie szybko. Nie wróżę z fusów – trendy są silne, ale w życiu już tak jest, że problemy przyszłości mniej nas poruszają niż to, czym musimy zajmować się na co dzień. Za te 20, 30 lat może się okazać, że jedyną szansą na dożycie swoich dni we względnym spokoju będzie np. odwrócona hipoteka na kupione na kredyt mieszkanie. O ile wcześniej uda się faktycznie je zyskać na własność, czyli spłacić wszystkie zobowiązania hipoteczne względem odpowiednich instytucji finansowych. Może też być tak, że za te 20, 30 lat zacznie powstawać, oprócz sieci prywatnych domów starości, sieć społecznych inicjatyw tego typu, łączących ówczesnych sześćdziesięcio-, siedemdziesięciolatków, amortyzujących w swoistych „spółdzielniach opieki wzajemnej” koszty wspólnego życia. To niemożliwe? Cóż, przynajmniej prawdopodobne, także przy obecnych standardach (bez)dzietności. Dodajmy do tego, że współczesny kapitalizm zdecydowanie nie sprzyja stabilnym rodzinom wielopokoleniowym osadzonym w jednym miejscu – migracja zarobkowa za granicę, tak bardzo wychwalana przez polskich polityków i media jeszcze dekadę temu, też zrobi swoje.
W świecie nie tak dalekiej przyszłości, w świecie starego społeczeństwa, ochrona zdrowia będzie jeszcze istotniejszym niż obecnie elementem polityki państwa, w innym wypadku grozi ówczesnej Polsce katastrofa humanitarna. Niewykluczone również, że tzw. stary elektorat, czyli wkurzone staruszki i staruszkowie, będą bardzo istotnym elementem politycznej gry o głosy wyborców. Także dlatego, że po życiu we względnie dostatnich warunkach nagle dużej części populacji może zagrozić znaczne obniżenie standardów egzystencji. Z całą pewnością – ćwiczyliśmy to w III RP nieraz – establishment będzie na początku udawał, że nic się nie dzieje. Ale to się nie uda po prostu fizycznie – skala problemu będzie zbyt duża.
Ktoś zapyta: co robić? Cóż, starożytni mieli rację – lepiej zapobiegać, niż leczyć. Możemy wciąż oglądać się na polityków albo łudzić się nadzieją, że nam to się nie przydarzy, ale prawda jest taka, że to od naszej społecznej świadomości zależy, czy już, tu i teraz, na poważnie zaczniemy o tym mówić.
Źródło: Gazeta Polska Codzienna
#system ochrony zdrowia #ochrona zdrowia
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Wołodźko