Zwycięstwo wyborcze PiS-u i realia 2016 r. pokazały, że – przynajmniej na najbliższe lata – dość ścisły w III RP sojusz środowisk lewicy z liberalnym salonem skutecznie zablokował drogi tych pierwszych do klasy ludowej. Na licznych aliansach z liberałami lewica wyszła jak Zabłocki na mydle.
Historia relacji lewicy i liberałów w III RP ma przynajmniej kilka wątków. Na początku lat 90. XX w. znaczna część post-opozycyjnych liberałów, skupionych głównie wokół mediów Agory, stosowała wobec postkomunistów taktykę kija i marchewki. Z jednej strony Adam Michnik wszedł w bliskie konszachty z Jerzym Urbanem, ostentacyjnie bronił Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka. Z drugiej wielu liberałów o solidarnościowym rodowodzie z odrazą reagowało na rządy postkomuny.
Sojusz Liberałów Demokratycznych
Z trzeciej strony – co wielokrotnie analizował Ryszard Bugaj – na skrzyżowaniu postkomunizmu i liberalizmu postopozycyjnego próbowano budować „socjaliberalne” efemerydy, choćby pod nazwą Lewica i Demokraci. W skład tego politycznie nieznaczącego, ale historycznie wymownego bytu wchodziła Partia Demokratyczna (dawna Unia Wolności), Unia Pracy, Socjaldemokracja Polska, Sojusz Lewicy Demokratycznej. Dziś można by to środowisko nazwać Sojuszem Liberałów Demokratycznych.
Kolejny etap historii liberałów i lewicy to powstanie środowiska „Krytyki Politycznej”. W skrócie: to sojusz obyczajowy, który już dekadę temu dał wielkomiejskiej młodej lewicy dostęp do „Gazety Wyborczej”, TOK FM, mainstreamowych redakcji telewizyjnych i wielu opiniotwórczych tygodników. Jednak ten, jak go nazywam, sojusz obyczajowy, zawarty w pierwszej dekadzie XXI w., dość mocno zawęził możliwości działania inteligenckiej lewicy poza jej własnymi niszami środowiskowymi.
Obecność w wielkich mediach dawała poczucie sprawczości – Sławomir Sierakowski i jego ekipa szybko zyskali rozpoznawalność. Jednak polityczny efekt tego do dziś jest zerowy. „KP” znalazła sobie niszę, w której dobrze prosperuje, jest też znakomitym wydawnictwem, dała środowiskom lewicy i miejskich aktywistów sporo rozpoznawalnych postaci, ale to wszystko. Paradoksalnie młodzi lewicowcy, wychowani na „KP”, czytając Sierakowskiego w 2017 r., niejednokrotnie łapią się za głowy i wołają: „co on plecie?!”.
Sojusz obyczajowy
Sojusz części opiniotwórczej młodej lewicowej inteligencji ze środowiskami liberalnej postopozycji wymownie podsumowało zdjęcie z Manify z 2012 r., na którym Sierakowski szedł obok Seweryna Blumsztajna („GW”) niosącego transparent: „Pierdolę, nie rodzę”. Już wtedy wśród młodszych reprezentantów lewicy pojawiało się głośno wyrażone spostrzeżenie, że pewien nurt lewicy i „wyborczych liberałów” da się razem zauważyć na protestach okołoobyczajowych. A co z protestami pracowniczymi? Co ze związkami zawodowymi? Co z interesami nisko opłacanych pracowników najemnych? Tak, sojusz obyczajowy sprawił, że dość wąskie, ale znaczące i nagłaśniane przez media liberalne i prawicowe, było pole porozumienia między wspomnianymi wyżej aktorami sceny publicznej.
Warto tu wspomnieć, że tak dobrej prasy i tak dobrych koneksji wśród liberałów, jak lewica z okolicy „KP”, nie miał np. ruch lokatorski czy związkowy. Nie zaskakuje to: liberałowie postopozycyjni, szczególnie ci, którzy kształtowali opinię publiczną, byli superbeneficjentami polskiej transformacji. Dlatego z całkowitym lekceważeniem czy nawet wrogością odnosili się do tych niewielkich środowisk lewicy, które skupiały się na interesach klasy ludowej, eksmitowanych lokatorach, słabo opłacanych pracownikach najemnych, procesach demontażu państwa na prowincji.
Tam, gdzie wchodziły w grę realne ekonomiczne interesy, konflikty klasowe i potrzeby klasy ludowej, tam z reguły kończył się jakikolwiek sojusz liberałów i lewicy. Dziś oczywiście „Gazeta Wyborcza” drukuje Grzegorza Sroczyńskiego, ale przez lata o wiele bliższym jej autorem był doktrynerski ultraliberał Janusz Majcherek. Co ciekawe, nigdy to specjalnie nie przeszkadzało zakumplowanej z „GW” opiniotwórczej frakcji młodej lewicowej inteligencji. A i dziś młodsze już roczniki lewicy jakoś nie łapią wszystkich konsekwencji tego szczegółu, w którym niejeden neoliberalny diabeł siedzi.
Trochę Razem, trochę osobno
Klasa ludowa, czyli szerokie warstwy społeczne, które z transformacji skorzystały tylko w ograniczonym stopniu albo za pewne korzyści zapłaciły stratami w innych obszarach życia, szczególnie w ostatniej dekadzie III RP właściwie nie miały żadnego pożytku z lewicy. Po pierwsze dlatego, że Sojusz po klęsce sprzed dekady niczego nie miał już – na poziomie polityki centralnej, legislacyjno-administracyjnej – do zaoferowania Polakom. Nieobecni nie mają racji – a SLD z czasem stał się jedynie podmiotem medialnym, nic nieznaczącym realnie. Po drugie dlatego, że jakakolwiek lewica w III RP, łącznie z niszowymi środowiskami inteligenckimi, czyli także z moim, nie była w stanie zapobiec praktyce realnego liberalizmu, zgodnie z którą polityka społeczna to są ochłapy rzucane najbiedniejszej części społeczeństwa, a nie sprawna, przemyślana, efektywna i funkcjonująca z myślą o dalekosiężnych celach infrastruktura i strategia społeczna. I w tej materii klasa ludowa żadnych pożytków z sojuszy lewicy z liberałami nie miała i mieć nie mogła.
Coś się jednak zmieniło. Około 2012 r. uświadomiłem sobie, że na scenę wchodzi młode pokolenie działaczy lewicy. Z jednej strony, owszem, w kwestiach obyczajowych byli i są na lewo, z drugiej mocno są już wyczuleni na kwestie społeczno-ekonomiczne i nieco bardziej krytyczni wobec liberalnego obozu władzy, pieniądza, dystrybucji prestiżu. Często dlatego, że sami są z klasy ludowej albo na własnej skórze przekonali się o „dobrodziejstwach” prekariatyzacji pracy. Pośród nich narodziło się Razem, które dziś stara się dookreślić na scenie politycznej i dotrzeć przynajmniej do szerszych grup tzw. inteligencji pracującej.
Największym wyzwaniem dla lewicy wciąż pozostaje świat nisko i średnio opłacanej siły najemnej. Zbyt łatwo w III RP lewicowe środowiska kontentowały się flirtem z liberałami, zapominając, że liberalne medium zniekształca na swoje potrzeby wszelki lewicowy przekaz; zbyt często wierzyły, że bywając na salonach, „zmieniają dyskurs”. Jedni naprawdę uważali liberałów za dobrych sojuszników w kulturowej walce z prawicą, innym przeróżne przyjemności prestiżu kompletnie odebrały trzeźwy osąd. Stąd, w moim przekonaniu, najistotniejszym pytaniem dla lewicy pozostaje to: jaki z nas właściwie pożytek ma polska klasa ludowa? Jak dotąd, to przede wszystkim lewicowy ruch lokatorski i lewicujące ruchy miejskie udzieliły merytorycznej i pozytywnej odpowiedzi na to pytanie.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#liberałowie #lewica
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Wołodźko