W sobotę Prawo i Sprawiedliwość opublikowało na portalu YouTube spot skierowany do zdeklarowanych zwolenników. Szybki i nowoczesny montaż skłaniać ma do maksymalnego zaangażowania w stylu typowym dla zachodnich kampanii wyborczych, w których partyjne doły mają udział równie duży, co czołowi politycy i ludzie z pierwszych stron gazet.
Pojawienie się tego filmiku to bardzo mocne potwierdzenie dwóch tez. Pierwsza głosi, że PiS zdobyło przewagę w internecie, co zauważone zostało również przez przeciwników i jest wykorzystywane jako argument w obronie chociażby prezydenta Bronisława Komorowskiego (argument całkowicie nieskuteczny, wręcz szkodliwy, będący bowiem nawiązaniem do porażki na własnym, do niedawna, polu). Spot podkreśla, że sieć jest miejscem aktywności „misyjnej”: zwolennik ma wysyłać w świat tweety i wrzucać odpowiednie treści na Fejsa. Oczywiście, ma też zadzwonić do znajomego, słowem – wyjść do ludzi. I tu przejdę do tezy drugiej – poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości przestało być obciachem. Przywoływany przeze mnie wielokrotnie efekt spirali milczenia (czyli, w dużym skrócie, przyjmowania poglądów większości lub przynajmniej nieprzyznawania się do zdania odrębnego w obawie przed wykluczeniem) przestał działać wobec partii Jarosława Kaczyńskiego.
Skandal w mediach publicznych
Wpływ na to miała na pewno wygrana Andrzeja Dudy, lecz trend zmienił się wcześniej, już w pierwszych tygodniach kampanii wyborczej. Na spotkania przychodziło coraz więcej osób, a informacje o tym, choć blokowane przez media, docierały do kolejnych sympatyków przez internet. Wygenerowano w ten sposób kapitał społecznego entuzjazmu, który w dużym stopniu przyczynił się do wygranej. Prawo i Sprawiedliwość posłuchało tym razem głosów, które namawiały do znalezienia formuły podtrzymania dynamiki zjawiska po 24 maja. Sprzymierzeńcem okazał się kalendarz wyborczy. Po ujawnieniu kandydatury Beaty Szydło na urząd premiera była szefowa kampanii Dudy naturalnie weszła w jego rolę i ruszyła w podróż po kraju. Kolejne spotkania pokazują, że i ona potrafi przyciągnąć ludzi i wzbudzić podobne emocje. Nadzieja, którą dały wcześniejsza kampania i zwycięstwo, procentuje. Również aktywność prezydenta przekłada się na sympatię do jego obozu politycznego. Po zaprzysiężeniu Andrzej Duda nie zamknął się w pałacu. Już 6 sierpnia, po wszystkich zaplanowanych na ten dzień punktach programu, wyszedł do swoich wyborców witających go przed Pałacem Prezydenckim i wygłosił być może najważniejsze ze swoich pierwszych przemówień. Później odwiedzał kolejne regiony Polski, dbając o to, by również sympatycy i zwykli ciekawscy z innych miejscowości mogli uczestniczyć, za pośrednictwem internetu, w tych wizytach.
Tym samym Andrzej Duda zaczął wybijać się na samodzielność wobec mediów głównego nurtu, które nie mogąc się pogodzić ze zmianą głowy państwa, zaczęły ją najzwyczajniej w świecie ignorować. Najjaskrawszym tego przykładem jest ujawniona przez blogera Marcina Strzymińskiego, specjalizującego się w analizowaniu przekazów medialnych, rezygnacja z zapraszania przedstawicieli Kancelarii Prezydenta do programów publicystycznych, w których za czasów Bronisława Komorowskiego byli częstymi gośćmi. Zniknęli oni z telewizyjnego programu „Woronicza 17”, zniknęli też ze „Śniadania w Trójce”. „Wiadomości” TVP pomijają kolejne wydarzenia lub znacznie obniżają ich rangę. Z mocnego wystąpienia Andrzeja Dudy na sesji ONZ-etu wykrojono jedynie 14 sekund. Wyjątkiem było, jak można się spodziewać, wieczorne spotkanie Andrzeja Dudy i Jarosława Kaczyńskiego, od którego rozpoczęło się sobotnie wydanie głównego programu informacyjnego TVP. Co prawda „Wiadomości” raczyły poinformować widzów, że spotkanie nie odbyło się („prawdopodobnie” – zaznaczył Kamil Dziubka) w domu prezesa PiS-u, ale w Instytucie im. Lecha Kaczyńskiego, jednak w materiale najważniejsze wydawały się komentarze Janusza Palikota i Ewy Kopacz.
Zastąpić propagandę
„
To my, dziś, w czasie nowych mediów, jesteśmy serwisem informacyjnym” – przypomina i dodaje wiary w siebie zwolennikom PiS-u sobotni spot. Wbrew dominującemu optymizmowi, wlanie otuchy w serca przekonanych wyborców jest dziś równie ważne. Niektórzy, pamiętając medialne nagonki na rząd PiS -u czy Lecha Kaczyńskiego, co jakiś czas nadmiernie martwią się tym, jak opozycję bądź prezydenta przedstawią czołowe media – czy raczej propaganda władzy. Już w noc z piątku na sobotę zapowiedziany materiał „Faktu” zmroził część prawicowego Twittera. Oczywiście, chyba nikt z wyborców PiS-u nie powielał głosów o „prezydencie na pilota” i nie uległ atmosferze spisku, kreowanej przez sam tytuł w tabloidzie – „Przyłapani” – niemniej pełno było obaw o wykorzystanie tego zdarzenia przez media. Dęta sprawa, nieróżniąca się od wcześniejszych „afer Dudy”, w rodzaju zdjęcia 10 kwietnia z blogerką czy wynajęcia domu na wakacje we Włoszech, uznana została za bardzo poważny błąd wizerunkowy i brak profesjonalizmu prezydenckiego otoczenia. Na oczywistą refleksję, że taka forma spotkania jest wymuszona przez wiele czynników, takich jak choćby kalendarz prezydenckich zajęć czy możliwy brak zaufania do pracowników administracji przejętych po poprzedniku, czas przyszedł dopiero kilka godzin później. Ostatecznie narracja zawaliła się jednak pod ciężarem żartu osoby, która miała na „aferze” najwięcej skorzystać. W poniedziałkowej rozmowie z Piotrem Kraśką Ewa Kopacz, odnosząc się do propozycji debaty z Beatą Szydło, powiedziała: „
Może nagle w takim PiS-ie pokazać się szef wszystkich szefów, jak Krzysztof Jarzyna ze Szczecina, i z nim każą mi debatować”. Większość osób zaczęła się zastanawiać, o co tym razem chodzi pani premier, szybko też pojawiło się skojarzenie z pamiętnym „hodowcą kur” z wiecu Bronisława Komorowskiego w Lublinie. Znawcy współczesnych polskich produkcji przypomnieli, że jest to cytat z filmu Olafa Lubaszenki „Poranek kojota”, który w związku z wypowiedzią premier portal NaTemat awansował z dość dobrze przyjętej komedii na „klasykę polskiego kina gangsterskiego”.
Bezradność władzy
Na utrzymanie przewagi PiS-u w internecie zareagować na swój sposób musiał również mainstream. W poniedziałkowym wydaniu dziennika „Polska The Times” Witold Głowacki opublikował kuriozalny tekst „Prawo i Sprawiedliwość króluje w polskim internecie. Pomaga w tym zdyscyplinowana armia trolli”. Artykuł ilustrowany, jakże by inaczej, zdjęciem wykrzywionej w grymasie twarzy Jarosława Kaczyńskiego, rozwija tytułową myśl, powielając przekaz środowisk związanych z byłym prezydentem Bronisławem Komorowskim. Zwolennicy PiS-u w sieci działać mają w porozumieniu, na rozkaz, często za pieniądze. Pytania zadane dziennikarce Polskiego Radia – komentującej wspomnianą wyżej rozmowę jako dowód na zależność prezydenta od prezesa PiS-u – dotyczące jej reakcji na wątpliwości związane z działaniami innych polityków, dla Głowackiego są przykładem wielkiej nagonki. Komentarze przyznające politykom prawo do prywatnego spotkania mają być efektem ciężkiej pracy w partyjnym sztabie Prawa i Sprawiedliwości. Artykuł kończy sugestia, że PiS swoje działania w sieci wzoruje na strategii stosowanej przez Władimira Putina. Tego samego dnia w swoim programie Tomasz Lis ostrzega przed prawicową falą nienawiści, która rozlewa się po internecie. Po ataku na polityków przyszła pora na straszenie ich wyborcami. Ciemnymi i zacofanymi, a jednak trzymającymi w garści portale społecznościowe. Czy media w ramach wparcia dla Platformy zdołają wytłumaczyć tę nagłą przemianę?
Krytyka władzy jest prawem obywateli, zaś refleksyjne przyjmowanie medialnych przekazów to oznaka ich dojrzałości. Internet staje się idealnym narzędziem do realizacji zachowań obywatelskich, społecznych, politycznych, rozbija dotychczasowe monopole informacyjne i demokratyzuje przestrzeń publiczną. Kolejne kampanie medialne, próbujące przedstawiać proces tworzenia się internetowego społeczeństwa obywatelskiego jako zorganizowanej kampanii nienawiści, nie są w stanie powstrzymać tego procesu.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Karnkowski