Platforma Obywatelska nie ma szczęścia do wielu rzeczy, ale chyba najdłużej ów brak towarzyszy jej w kwestii referendów.
Historia jej zmagań z demokracją bezpośrednią zaczęła się już jesienią 2004 r., kiedy politycy tej partii rozpoczęli zbieranie podpisów pod obywatelskim wnioskiem o referendum w sprawie zmian ustroju politycznego III RP. Platforma deklarowała, że chciałaby, aby Polacy zdecydowali, czy chcą likwidacji Senatu, zniesienia immunitetu parlamentarnego, zmniejszenia liczby posłów do 230 oraz wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych do Sejmu. „
Jeśli ten sejm stchórzy przed zorganizowaniem referendum w tej sprawie, to jedną z decyzji w pierwszych dniach nowego sejmu będzie ponowienie tej sprawy” – zapewniał Donald Tusk, gdy jego koledzy wnosili do gmachu parlamentu kolejne kartony z podpisami. Nic takiego oczywiście się nie stało. Po latach Andrzej Olechowski przyznał, że PO wcale nie planowała doprowadzenia do głosowania w tych sprawach, chciała natomiast sprawdzić możliwość mobilizacji swoich wyborców. Jak mówił na antenie TVN 24, chodziło o to, by działacze „się nie kisili w domach, tylko wyszli na miasto i coś robili”.
Mielenie na ekranie
Pechowo dla partyjnej góry, część osób, których wysiłek wówczas wykorzystano, nie chciała swojej roli zakończyć na jednorazowych manewrach i na serio oczekiwała realizacji przedstawionych postulatów. Zamiast tego wiosną 2010 r. doczekali się filmu Tomasza Sekielskiego (wówczas dziennikarza TVN) pod tytułem „Władcy marionetek”. Choć Sekielski próbował w nim uderzać – zgodnie z zasadą, by kontrować niewygodny dla rządu przekaz krytyką opozycji – we wszystkie partie, to jednak jeden segment poświęcony PO okazał się najbardziej brzemienny w skutki. Informacja o zmieleniu podpisów, zestawiona z obrazami niszczenia setek tysięcy kartek i nonszalanckimi wypowiedziami polityków, spowodowała rozłożony w czasie bunt wyborców, którego najgłośniejszym akordem był wyborczy wynik Pawła Kukiza. Kukiz wejście w politykę rozpoczął przecież od stworzenia w 2013 r. inicjatywy Zmieleni.pl, domagającej się przeprowadzenia referendum w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych.
Gra z Kukizem
Tymczasem Polaków zajęły kolejne sprawy, które w odczuciu milionów ludzi powinny stać się tematami referendów, lecz parlamentarzyści rządzącej koalicji postanowili – zdając sobie sprawę z możliwości przegranej – nie dopuścić do ich przeprowadzenia. Do zmielonych z 2004 r. dołączyli przeciwnicy podwyższenia wieku emerytalnego (1,4 mln podpisów), prywatyzacji Lasów Państwowych (2,6 mln podpisów) czy wysłania 6-latków do szkół (milion podpisów). Platforma nie zabiegała w żaden sposób o przejęcie poparcia tych grup społecznych, dobrowolnie niejako oddając je opozycji skupionej w PiS-ie (w wypadku wieku emerytalnego – również SLD, co zemściło się, kiedy szefowie OPZZ-etu poparli przed wyborami prezydenckimi Andrzeja Dudę). Inaczej sprawy miały się w wypadku JOW-ów.
Kiedy Paweł Kukiz znalazł się na fali wznoszącej, rządzący uznali, że ponownie mogą ugrać coś na swoich starych postulatach, ostatecznie „zawsze byli przecież zwolennikami JOW-ów”. Jeszcze przed pierwszą turą pojawiły się ciepłe wypowiedzi i gesty ze strony salonu, a Kukiz miał być uosobieniem uzasadnionego racjonalnego buntu, który jednak, w drugiej turze, po pokazaniu PO żółtej kartki, karnie zagłosuje już na Bronisława Komorowskiego. Jak wiemy, zwolennicy wokalisty nie chcieli zagrać napisanej dla nich roli i w większości (nie miażdżącej jednak, pamiętajmy) opowiedzieli się za zmianą w Pałacu Prezydenckim.
W pułapce
W tym samym momencie referendum stało się wyłącznie problemem. Z jednej strony prowokowało bowiem pytania o pozostałe kwestie, o które duża grupa obywateli życzyła sobie być zapytana, a z drugiej samo w sobie jedynie obciążało PO i prezydenta – chociażby fatalnym sformułowaniem pytań. Gdy Andrzej Duda ogłosił, że planuje spotkanie z przedstawicielami pozostałych inicjatyw referendalnych, było jasne, że znajdzie sposób na zadanie nowych pytań, stawiając PO w sytuacji bez dobrego wyjścia. Mając do wyboru wzmocnienie wątpliwego frekwencyjnie referendum poprzednika bądź rozpisanie nowego w dniu wyborów, wybrał rozwiązanie lepsze zarówno dla zainteresowanych, jak dla swojego środowiska politycznego. Jeśli zdominowany przez PO Senat zgodzi się na to głosowanie, kampania wyborcza toczyć się będzie wokół tematów referendum, a więc według narracji dogodnej dla PiS-u. Jeśli je odrzuci – stanie się tak również, tyle tylko, że będzie to kampania negatywna, ukazująca Platformę jako partię niezainteresowaną wysłuchaniem głosu obywateli. Przy okazji zagubił się i sam Paweł Kukiz, który nie może zdecydować się, czy popierać referendum Dudy, czy firmować (zupełnie niepotrzebnie, zważywszy na wpisaną w samą konstrukcję nieskuteczność) głosowanie 6 września. Nakładają się na to problemy ruchu Kukiz’15, który wpakował się w spore kłopoty przy układaniu swoich list.
Działacze Platformy zdają sobie najwyraźniej sprawę, że znaleźli się w pułapce, a co trzeźwiejsi z nich wiedzą nawet, że na własne życzenie. Chaos w szeregach partii rządzącej wybucha więc ze zdwojoną siłą, a politycy najskuteczniej atakowani są cytatami z samych siebie i swoich kolegów. Gdy Ewa Kopacz ze łzami w oczach apeluje o dopisanie do drugiego referendum kolejnych pytań, za którymi zamiast podpisów stoją jedynie fobie jej otoczenia, internet odpowiada jej nie tak dawnymi słowami Bronisława Komorowskiego o dopisywaniu się do pamiętnika i wycieczki szkolnej. Platforma znajduje się w tej sprawie na straconej pozycji, koncentruje się więc na atakowaniu prezydenta i PiS-u. Po kilku dniach grzania hasła „Polska w ruinie” (przyszywanemu przy okazji PiS-owi i prezydentowi), miała miejsce premiera spotu „Kocham Polskę”, w którym mowa jest o „tym kraju”. Co ciekawe, Platforma, próbująca odzyskać internet, wciąż czuje się w nim bardzo niepewnie – na portalu YouTube wyłączono możliwość komentowania i oceniania tego materiału, co wskazuje, że nie trafił w gusta odbiorców.
Obniżyć prestiż prezydenta
Nowy tydzień to powrót do tej samej polityki, jaką „partia miłości” stosowała wobec Lecha Kaczyńskiego. Jeszcze w niedzielę aresztowano Marcina Dubienieckiego, i chociaż ten człowiek wielu aktywności był niedawno bohaterem pozytywnym jako oskarżyciel doktora Chazana, media za wszelką cenę starają się podkreślić jego dawne związki z rodziną Kaczyńskich. W poniedziałek Tomasz Lis rozpoczął atak na obecnego prezydenta, zarzucając mu podróżowanie za publiczne pieniądze w celu prowadzenia wykładów na prywatnej uczelni. Choć zarzuty (dotyczące nad wyraz niskiej, jak na standardy naszych polityków, kwoty 11 tys. zł – przypomnijmy sobie podróże Tuska i Kopacz czy obecny wynajem mieszkania dla Bronisława Komorowskiego, które mediów aż tak nie zajmowały) zostały obalone, przygotowano je zaś nad wyraz niechlujnie, nie dbając nawet o to, by daty wykładów pokrywały się nie tylko z dniami przylotów, lecz nawet z kalendarzem akademickim, są powtarzane w sposób nad wyraz butny. Minister Borys Budka, fachowiec z łapanki, który na specjalnie zwołanym spotkaniu z wyborcami doczekał się jednego gościa, oczekuje wyjaśnień od prezydenta. W tym samym czasie marszałek Senatu, choć nie ma ku temu żadnych podstaw prawnych, domaga się dodatkowego uzasadnienia do przesłanych do zatwierdzenia referendalnych pytań. Wygląda na to, że Platforma wraz z hojnie opłacanymi mediami postanowiła maksymalnie obniżać znaczenie i prestiż głowy państwa.
Wszystkie chwyty dozwolone
Przypomina to najgorsze praktyki z lat 2007–2010, zwłaszcza gdy wchodzimy w obszar polityki zagranicznej. Chociaż jeszcze kilka dni temu Dudę atakowano za to, że wizytowania stolic nie zaczyna od Brukseli i Berlina, dziś za wszelką cenę ujmuje się znaczenia wyprawie do stolicy Niemiec. Kiedy Andrzej Duda zapowiada podjęcie próby zwiększenia udziału Polski w procesie pokojowym na Ukrainie, nasz rząd wprost ogłasza, że nasz kraj żadnej roli odgrywać tu nie chce, choć nie tak dawno to samo postulował szef MSZ-etu, a dziś jego rzecznik konkretne i łatwe do odnalezienia wypowiedzi Schetyny z marca 2015 r. umieszcza w kontekście o kilka miesięcy wcześniejszym.
Część sondaży daje PiS-owi szanse na zdobycie absolutnej większości, inne dają pewne szanse koalicji PO z lewicą, PSL-em i Ryszardem Petru przeciwko PiS-owi. Równie możliwe jest jednak, że te ostatnie partie nie przekroczą progu wyborczego, a PO na atakowaniu popularnego prezydenta i upartym grzaniu tematów, które od dawna nikogo nie porywają, dojedzie do 19 proc. z najczarniejszego scenariusza. Czeka nas wyjątkowo brutalna kampania, w której wszystkie chwyty będą dozwolone. Tym razem jednak sama Platforma i jej przyjaciele z mediów zadbali o to, by druga strona miała pod ręką potężny zapas amunicji. Ogołocona kancelaria, taśmy, kilometrówki, brak aneksu z weryfikacji WSI, podróże pani premier po kraju – jest z czego wybierać, a następne dni na pewno przyniosą dużo nowego materiału.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Karnkowski