Losy Bronisława Komorowskiego i Radosława Sikorskiego splotły się w sposób widoczny dla wszystkich tuż po tym, jak Donald Tusk ogłosił, że nie będzie się ubiegał o fotel prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Obaj politycy, którzy wówczas stanęli przeciw sobie w partyjnych prawyborach, niecałe sześć lat później znajdują się w najtrudniejszym w dziejach swoich politycznych karier momencie.Bronisław Komorowski, pewny zwycięzca wyborów prezydenckich – w których nawet wątpliwość, czy wszystko zdąży się rozegrać w pierwszej turze, nie martwiła większości jego zwolenników – przegrywa i 6 sierpnia kończy urzędowanie. Radosław Sikorski zapowiada, że nie będzie startował w wyborach parlamentarnych. Oficjalnie przedstawia się go jako „ofiarę afery taśmowej”, plotka głosi jednak, że musiał ustąpić miejsca na liście niezbyt kompetentnej przyjaciółce Ewy Kopacz.
Z Afganistanu do „strefy postkomunistycznej”
Oficjalne biografie obu polityków wykazują dużo cech wspólnych, chociaż w pewnym momencie zdawało się, że są po różnych stronach barykady. Obaj antykomuniści, przez pewien czas krytyczni wobec Okrągłego Stołu, potem zaś dziwnie miękcy wobec posowieckich oficerów i ich polskich przyjaciół. Komorowski do obozu III RP przystał prawie od razu, a kolejne afery i wątpliwości nie przeszkadzały mu w zdobywaniu kolejnych szczebli kariery. Sikorski na drugą stronę przeszedł dużo później, wkrótce po odejściu z rządu Prawa i Sprawiedliwości. Wcześniejszy żarliwy, jak się wydawało, antykomunista stał się orędownikiem Putinowskiej Rosji w NATO i strażnikiem obecności PRL-owskich kadr w MSZ-ecie. Należy pamiętać, że Sikorski był jedynym ministrem pierwszego rządu Donalda Tuska, wobec którego bardzo ostre zastrzeżenia wysunął prezydent Lech Kaczyński. Sikorski Kaczyńskiemu i dawnym kolegom odwdzięczył się całą serią pogardliwych wypowiedzi, które przejdą do historii polskiej polityki. Jak słowa o „dorzynaniu watahy”, „prezydencie, który może być niski, ale nie może być mały”, wreszcie pamiętne skandowanie na wiecu „były prezydent Lech Kaczyński”, ostatnio chętnie przypominane przez internautów w kontekście perypetii byłego szefa MSZ-etu.
Radosław Sikorski, choć długo utrzymywał wysoką pozycję w polskiej polityce, częściej tak naprawdę przegrywał, niż wygrywał. Tym boleśniej, że przecież co chwila ogłaszano go zwycięzcą. Już przy okazji prawyborów mogliśmy przeczytać w „Gazecie Wyborczej”, że wybór Sikorskiego na prezydenta, a więc i Anne Applebaum jako pierwszej damy, będzie narodowym testem na przezwyciężenie antysemityzmu. Cóż, sami działacze Platformy nie dali Polakom tej okazji, wybierając przaśnego, czytającego nawet podczas prawyborczej debaty z kartki, ale mającego oparcie w strukturach partyjnych Komorowskiego. Później co jakiś czas słyszeliśmy o kluczowej roli, jaką Sikorski odgrywa w polityce międzynarodowej. Już, już witał się z gąską, kiedy dokonywano wyboru szefa NATO, później przedstawiany był jako główny rozgrywający konfliktu ukraińskiego, choć nie zapraszano nas na większość międzynarodowych rozmów. W Polsce sporą wesołość wzbudziła okładka czeskiego tygodnika „Respekt”, na której sportretowano szefa polskiej dyplomacji jako „nowego lidera Europy”. Prasowy obrazek, z którego minister musiał być dumny, również wraca do niego po kilkunastu miesiącach jako przykry chichot historii. Po drodze Sikorski dyplomację zamienił na funkcję marszałka Sejmu. Tu stała się rzecz ciekawa – chociaż marszałek jest formalnie drugą osobą w państwie, od początku wszyscy uważali, że w tym wypadku jest to degradacja i krok do faktycznego wygaszenia kariery. A przecież to z tego stanowiska Ewa Kopacz trafiła na fotel premiera, Bronisław Komorowski zaś – prezydenta Rzeczypospolitej.
W roli utrwalacza
Prezydenturę Bronisława Komorowskiego zapamiętamy jako najgorszą w historii III RP. Komorowski, łącząc wizerunkowe elementy stylu Lecha Wałęsy (swojski konserwatyzm, pokazowy katolicyzm, specyficzna rubaszność) i Aleksandra Kwaśniewskiego (pozory bycia ponad bieżącą polityką przy mocnym wspieraniu konkretnych interesów, puste deklaracje stawania ponad najostrzejszymi sporami), połączył też wszystko, co najgorsze w obu tych prezydenturach. Twarzą prezydenckiego otoczenia stał się były czerwony aparatczyk Tomasz Nałęcz (w PZPR od 1970 r.), głównym jego budulcem zaś byli odrzuceni przez wyborców politycy dawnej Unii Wolności. Skład ten uzupełnił prof. Roman Kuźniar, ekspert do spraw międzynarodowych, znany przede wszystkim ze swojego antyamerykanizmu. W prorosyjskości tak daleko jak Komorowski nie posunął się ani lawirujący Wałęsa, ani Kwaśniewski, za którego czasów postkomuniści jak nigdy wcześniej patrzyli na Zachód. Żaden z nich nie poszedł tak daleko w legitymizowaniu obecności w życiu publicznym gen. Wojciecha Jaruzelskiego. To wywodzący się z solidarnościowej opozycji Komorowski dopuścił komunistycznego zbrodniarza do udziału w posiedzeniach Rady Bezpieczeństwa Narodowego, a później żegnał go kuriozalną mową pogrzebową.
Komorowskiego zapamiętamy jako autora licznych kompromitujących wpadek i mało zrozumiałych zwrotów. Od deklaracji wyjścia z NATO do okrzyków o hodowcy kur, od kaszalotów i długich kiełbas do lewatywy i dopisywania się do szkolnej wycieczki. Arogancja przemycana pod pozorem humoru i skracania dystansu okazała się jednym z czynników, które ostatecznie zgubiły Bronisława Komorowskiego. Co można było – do czasu – wybaczyć robotniczemu przywódcy Wałęsie, nie licowało z godnością prezydenta kraju próbującego uchodzić za stabilną demokrację. Jest jednak bardzo ważne, by nasza pamięć o odchodzącym prezydencie nie ograniczyła się do problemów z komunikacją.
Komorowski stanowisko objął w pośpiechu, w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, w sposób, którego zgodność z konstytucją bywa podważana. Warto w tym kontekście przypomnieć wypowiedź Marka Wikińskiego z SLD, który tłumaczył, dlaczego nie odda głosu w drugiej turze wyborów: „Gdyby to Donald Tusk był kandydatem PO, poparłbym go bez wahania. Ale na Komorowskiego nie zagłosuję, bo na własne oczy widziałem jego drugą twarz, którą pokazał na posiedzeniu Prezydium Sejmu i Konwentu Seniorów 10 kwietnia – w dniu tragedii smoleńskiej. Była to twarz człowieka cynicznego i bezwzględnego. Po tym, co wówczas zobaczyłem i usłyszałem, nie chcę, żeby został prezydentem”. Andrzej Duda, wówczas podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wielokrotnie wspominał, że w chwili przejęcia obowiązków przez ówczesnego marszałka Sejmu dostępna Polakom wiedza była niewystarczająca, ponieważ śmierć prezydenta nie była jeszcze potwierdzona przez stronę rosyjską.
Czas na podsumowanie
Koniec jedynej kadencji Bronisława Komorowskiego nie wygląda lepiej niż sam początek tego etapu jego kariery. Odchodzący prezydent podpisuje niekonstytucyjną i wpisującą się w ideologiczny konflikt ustawę o in vitro, przyspiesza nominacje generalskie, przyznaje potężne nagrody i zmienia strukturę zatrudnienia pracowników kancelarii tak, by zrujnować budżet na powitanie następcy. Klamrą spinającą początek i obecny etap są zaś niejasne związki z WSI i Rosją, opisane drobiazgowo przez Wojciecha Sumlińskiego i od pewnego czasu obecne w publicznej świadomości i przynajmniej w części mediów.
Nie wiemy, czy panowie Komorowski i Sikorski odchodzą na zawsze z polskiej polityki. Samozadowolenie pierwszego i ego drugiego zapewne nie pozwolą im się poddać. Obaj mogli zapisać się w polskiej historii dobrze, wybrali jednak inną drogę. Dla zaszczytów, pochlebstw i wysokiego poziomu życia porzucili dawne ideały. Kiedyś zapewne rozliczą ich z tego historycy, byłoby jednak dobrze, żeby wcześniej ich działalność podsumowały odpowiednie ku temu instytucje państwa polskiego.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Karnkowski