Bronisław Komorowski w kolejnych, zwykłych dniach kampanii staje się coraz bardziej nerwowy. Do stałego prezydenckiego repertuaru weszły połajanki i pokrzykiwania, a czasem, jak choćby w niedawno odwiedzanym Stargardzie Szczecińskim, wręcz groźby wobec protestujących licealistów.
Prezydent, który odwołuje się często do zgody, zapowiedział konieczność zepchnięcia grupy współobywateli na margines. Słowa „Nie ma zgody na brak zgody” dostarczyły już paliwa twórcom grafik i stały się kolejnym przebojem kampanii. Tym razem zobaczyli je również widzowie przynajmniej jednej z dużych stacji telewizyjnych. Gdy Komorowski tracił nad sobą panowanie na wiecach, w świat szły kolejne kompromitujące tweety wysyłane z konta pod jego nazwiskiem. Ot, jak choćby ten z 3 maja: „Zapłaciliśmy wysoką cenę za brak zgody – straciliśmy wolność, straciliśmy nasze państwo. Długo musieliśmy walczyć o ich odzyskanie”. To banał, niezgodny z prawdą historyczną, za to pozwalający wpleść kampanijne słowa klucze. To samo dzieje się za każdym razem, gdy ktoś obsługuje twitterowe konto głowy państwa.
Strzał w stopę
Podczas gdy prezydent wychwala w kolejnych wystąpieniach wszystkie aspekty III RP z masową emigracją włącznie, społeczeństwu przedstawiona zostaje grupa celebrytów deklarująca poparcie dla niego. Skromniejsza niż poprzednio, składająca się z reguły z osób starszych, które dawno już zabezpieczyły sobie swoją pozycję życiową i finansową. Uzupełniają je w reklamach ludzie młodzi i… kompletnie anonimowi. W tej grupie niewiele jest nowych twarzy, właściwie pojawia się jedynie koszykarz Marcin Gortat, który dał się już poznać jako osoba tyleż samo obserwująca polską politykę, co jej nierozumiejąca. Z Komorowskim na jachcie pokazał się też Mateusz Kusznierewicz, co sprowokowało jednak mnóstwo nieprzychylnych komentarzy, w najlepszym razie wyrażających rozczarowanie postawą sportowca. Rzuca się w oczy przedstawienie wyboru dzisiejszego prezydenta na kolejną kadencję jako ofertę dla Polski ludzi sytych i zadowolonych. Reszta ma przyjąć ją za swoją bez oczekiwania żadnej realnej zmiany na lepsze lub skorzystać z wyłaniającej się z prezydenckiego przekazu alternatywy: emigracji lub marginalizacji.
Nie można jednak powiedzieć, że Bronisław Komorowski nie przyciąga nikogo nowego. Udało się mu przekonać do siebie wyjątkowo, jak sam zaznaczył, cennego wyborcę. Tyle tylko, że Andrzej Hadacz, bo o nim mowa, to wizerunkowy strzał w stopę. Hadacz pojawił się w polskiej polityce, gdy podczas wiecu w pierwszą miesięcznicę katastrofy smoleńskiej wspiął się na latarnię i wykrzyczał postulaty przygotowane przez Ruch 10 Kwietnia – grupę stworzoną przez Przemysława Wiplera i kilka innych osób. Ruch okazał się efemerydą, która dając początek protestom przed Pałacem Prezydenckim, sama nie odegrała w nich większej roli. Hadacz tymczasem stał się szybko agresywną, groźną – więc medialną – twarzą grupy obrońców krzyża z Krakowskiego Przedmieścia. Platforma wykorzystała go w obrzydliwej, odwołującej się do klisz propagandy III Rzeszy reklamówce „Oni pójdą na wybory” z 2011 r. Tymczasem „Andrzejek” zaczął pojawiać się w coraz bardziej zaskakujących miejscach, jak choćby u boku Ryszarda Kalisza i Janusza Palikota podczas Parady Równości czy za plecami liderów wielu demonstracji i protestów. W tym czasie całkowicie utracił wiarygodność, zyskując w zamian opinię agenta. Dziś wypływa jako nawrócony wyborca Bronisława Komorowskiego. To kolejna atrakcja dla obdarzonych dobrą pamięcią internautów, przypominających dziś skandaliczny spot i inne spektakularne wystąpienia Hadacza.
TVP gra do jednej bramki
Prezydent maksymalnie wykorzystuje kalendarz. 1 maja „orędziem” inauguruje majówkę, 3 maja świętuje, opatrując historyczne materiały kotylionem – zupełnie przypadkiem identycznym z symbolem graficznym własnej kampanii wyborczej. Czy odniesie to efekt zamierzony, czy wręcz przeciwnie, całkowicie obrzydzi wyborcom prezydenta i pozwoli mu skompromitować się w ich oczach, na co liczy część publicystów? Co za dużo, to bowiem niezdrowo, wrażenie bufonady pogłębia zaś to, że Bronisław Komorowski nie planuje brać udziału w debatach z innymi kandydatami. W zamian pojawi się równocześnie w wielu mediach w rozmowach z dziennikarzami. Co ważne, tuż przed debatami, co osłabi ewentualny efekt ukazania pewnego siebie prezydenta w kontrze do kłócących się oponentów, jaki można by uzyskać, pokazując go trochę później. Zdecydowano się na rozwiązanie, w którym ludzie dadzą się porwać emocjom żywych polemik, a o nudnym Komorowskim zwyczajnie zapomną. Zostanie co najwyżej wspomnienie dezercji i zbytniej pewności siebie. Czy i tym razem pycha poprzedza upadek? Przekonamy się wkrótce.
Przed wrażeniem nierównej gry w mediach nie sposób uciec. Z jednej strony mamy tuszowanie wpadek, z drugiej wyolbrzymianie zachowań przeciwników. Trudno dziwić się zachowaniu Marcina Mastalerka, który zamiast wziąć udział w szopce z udziałem redaktora Piotra Kraśki i swojego dawnego partyjnego kolegi Pawła Zalewskiego, zwrócił uwagę na fakt, że w ostatni weekend kampanii TVP Info sześciokrotnie na żywo pokazywała prezydenta Komorowskiego, Andrzeja Dudy zaś – ani razu, po czym opuścił studio.
Cały tekst ukazał się w "Gazecie Polskiej Codziennie"
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Karnkowski