Sala kinowa zapełniona starcami związanymi z systemem komunistycznym, czasem nawet z PRL-owskimi służbami specjalnymi. Szerokie nalane twarze, intensywny zapach perfum, drogie niegustowne garnitury, wszechobecne futra. Przed ekran wychodzi nie pierwszej młodości diwa. „Panowie i Panie! Ten film zebrał na festiwalu w Cannes trwającą 13 minut i 20 sekund burzę oklasków. Chyba nie będziemy gorsi? ”. Wyzwanie zostało rzucone.
Po projekcji widzowie zaczynają klaskać. Zważywszy, że większość z nich jest powyżej sześćdziesiątki, nie jest to zadanie łatwe. Pomarszczone dłonie bolą, oddech się urywa. Twarze bledną, wargi zaciskają się w nieludzkim wysiłku – a to dopiero szósta minuta klaskania. Niektórzy się chwieją. Jeśli mają szczęście, podtrzymywani są przez silniejszych towarzyszy. Ale coraz słabsze dłonie wciąż zderzają się ze sobą. Trwa rytmiczna, mechaniczna owacja. Uff, udało się. 16 minut. Wykończeni osuwają się na krzesła. Nie wszyscy zdołali stanąć na wysokości zadania. Wiek i zmęczenie zrobiły swoje.
Teraz patrzą wokół z niepokojem – czy dostrzeżono ich słabość? Nieważne. Większość dotrwała, zadanie wykonane.
To nie opis PRL-owskiego spędu partyjnych dygnitarzy na pokaz biograficznego filmu o towarzyszu Edwardzie Gierku
. Tak wyglądała oficjalna premiera filmu o Lechu Wałęsie, który jutro wejdzie do kin. Żeby dopełnić obrazu, warto dodać, że podczas heroicznej walki publiczności, usiłującej dotrwać do 16. minuty klaskania, sam bohater wieczoru, Wałęsa, podskakiwał z radości w loży i powrzaskiwał:
„To co, robimy kolejną rewolucję?”. Za nim zaś stał uśmiechnięty Jan Kulczyk. Trudno chyba o lepsze przedstawienie tego, w co środowiska związane z obroną
status quo III RP zamieniły pamięć o Wałęsie.
Wałęsa i siedmiu krasnoludków
To, że maskotka dzisiejszego obozu władzy traktowana jest przez ludzi takich jak Kulczyk czy Adam Michnik czysto koniunkturalnie, jest oczywiste. Wystarczy sobie przypomnieć, że jeszcze w latach 90. dzisiejszy idol „Gazety Wyborczej”, Wałęsa, był dla tego środowiska czymś tak potwornym, jak dziś przynajmniej Jarosław Kaczyński. Rozpisywano się o jego problemach rodzinnych, kpiono z niego, określano go jako zagrożenie dla demokracji, Polski i co tam jeszcze przyszło do głowy naszemu pseudosalonowi.
Sytuacja zmieniła się dopiero wtedy, gdy można było wykorzystać go do walki z lustracją, a następnie z Kaczyńskim. Jeden z bardziej obrzydliwych widoków III RP to scena, gdy ludzie jeszcze kilka lat temu bezpardonowo plujący na Wałęsę, dziś oddają mu hołdy, a sam zainteresowany łasi się do nich i mizdrzy.
Mit Wałęsy został zaakceptowany przez środowisko władzy tylko dlatego, że za jego pomocą można uwznioślić i otulić mitologią własne interesy. Jak podczas premiery filmu „Wałęsa. Człowiek z nadziei” –
Wałęsa jest opłacalny, póki za jego plecami Kulczyk wraz z Bronisławem Komorowskim mogą załatwiać swoje interesy, bronić swojej pozycji, blokować próby naprawy państwa. Oczywiście mit Wałęsy w wydaniu salonowym jest skrajnie przesłodzony, kiczowaty w sposób, który jest nie do zniesienia. Jak stwierdziła Wanda Zwinogrodzka, jest on disnejowską wersją Królewny Śnieżki. Idąc tym tropem, Wałęsa to Śnieżka chroniona przez siedem krasnoludków przed złą królową Kaczyńskim. Choć chyba lepiej byłoby stwierdzić, że krasnoludkiem jest Wałęsa, a bronią go, w imię swoich interesów, księżniczki III RP, takie jak Tusk, Michnik, Jaruzelski, Wajda, Kulczyk i reszta tej zgrai.
Pasożyt stoczni
Trudno nie dostrzec ponurej zależności, jaka występuje między Stocznią Gdańsk a jej niegdysiejszym bohaterem. Im bardziej ten ostatni puchnie z dumy, pyszni się, zaokrągla, tym bardziej sama stocznia umiera. Wałęsa jest pasożytem Stoczni Gdańsk, który żywiąc się jej dziedzictwem, staje się też jedną z przyczyn jej śmierci, chroniąc tych, którzy jej szkodzą. Ponury paradoks tkwi w tym, że to także dzięki niemu pamięć o stoczni, o bohaterstwie jej pracowników przekroczyła granice Polski, stała się dobrem europejskim. Dziś jednak Wałęsa niczym nie różni się od obcego organizmu, który wkradł się w osłabione ciało stoczni, pasożytuje na nim, wysysa jego soki i powoli doprowadza do jego śmierci.
Bufonada i kłamstwa Wałęsy, jego coraz głębsze wchodzenie w rolę doraźnego klauna legitymizującego potrzeby salonu III RP i obecnej władzy łączą się z coraz wyraźniejszym rozpadem Stoczni Gdańsk, tak w sensie materialnym, jak i duchowym. Kolebka Solidarności, miejsce, w którym narodził się jeden z największych cudów politycznych i społecznych XX w., przypomina dziś śmietnik i ruinę. W niebo sterczą przypominające kości żelazne resztki maszyn, tory zarastają, budynki się rozpadają. Wspomnienie o działającym tu kiedyś zakładzie przywołuje już tylko kilka rozrzuconych na pustym polu cegieł. Stocznia zaczyna przypominać umierające zwierzę, pełne głębokich ran, z których wyzierają wnętrzności. Także sam przemysł związany z tym miejscem przestał, w znacznej mierze w wyniku działań obecnego rządu, istnieć. Niegdysiejszych towarzyszy bohatera filmu Wajdy zwolniono. Wielu z nich żyje i umiera w nędzy. Wałęsa drogo stocznię kosztował.
Porażka III RP
Można jednak w tym krajobrazie zniszczenia i upadku odnaleźć pewien pozytyw –
obnażenie miernoty ideologicznej projektu, jakim jest III RP.
Aby uwznioślić swojego bohatera, różnego typu instytucje zajmują się reprodukcją lukrowanego mitu Wałęsy, jak choćby Europejskie Centrum Solidarności, przedstawiają w swoich materiałach propagandowych jego ówczesnych przeciwników takich, jakimi byli naprawdę – okrutnych, nieludzkich. System, z którym krasnoludek Wałęsa walczył, przedstawiany jest bez obrzydliwej, gazetowyborczej relatywizacji. Nie ma już w ich obrębie miejsca na dobry PRL, dobrego Jaruzelskiego. A to z pewnością można uznać za porażkę III RP.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Dawid Wildstein