Pisarz i publicysta Józef Miniszewski, autor cyklicznych artykułów w rządowym warszawskim „Dzienniku Powszechnym”, był „jawnym zdrajcą i renegatem sprawy narodowej, współuczestnikiem wszystkich prac przedsiębranych przez Moskwę”. Nie było „podłości, której by za pieniądze nie popełnił”.
Była ósma rano 2 maja 1863 r., gdy w galerii mieszkania przy ul. Rymarskiej dwóch mężczyzn zadało Miniszewskiemu „trzy śmiertelne rany w szyję, serce i piersi, tak że nie wydawszy najmniejszego okrzyku, jak piorunem rażony runął na ziemię”. Wychodząc, powiedzieli napotkanemu w bramie policjantowi, że ktoś zasłabł na górze. Wkrótce nie tylko Warszawę obiegła wiadomość, że „znany w całym kraju łotr Miniszewski przeżegnał świat nogami”. Miał 40 lat. Konspiracyjna powstańcza „Prawda” wyjaśniała: „Nie rzucalibyśmy tej garści błota na świeżo skrzepłe ciało ofiary niezmordowanego pociągu do lekko zarobionego grosza, gdyby nie ten ostatni tytuł do carskiej łaski, gdyby nie ten współudział w szajce zbirów, współudział w komisji szpiegowskiej… Gdyby jedynie tylko pisał to, co pisał, dostateczną chłostą dla niego byłaby opinia publiczna…”.
Żadnej świętości, poświęcenia
Nie za swoje poglądy zginął autor, ale za służbę Moskwie i donosy, które przekazał policji. Niejedno mieszkanie padło ofiarą rewizji, niejeden człowiek trafił do Cytadeli. Wśród nich wymieniano również znanego działacza Edwarda Jürgensa, który zmarł za jej murami kilka miesięcy później. Na łamach powstańczej prasy tłumaczono, że właśnie zdrada Miniszewskiego była powodem jego śmierci, a nie jego opinie, gdyż „jednego nie było i będzie nigdy być wolno: być zdrajcą własnego kraju, renegatem i apostatą od zasad przeznaczeń jego dziejowych, od godności wielkości, jaką ten zdobył w przeszłości i do jakiej ma prawo na przyszłość. To się nie godzi u nas, to nie uchodzi bezkarnie; imiona Branickich, Potockich, Rzewuskich, którzy Moskwie kraj zaprzedali, z oburzeniem i zgrozą wspomina naród cały… smutne dziedzictwo podłości i zdrady własnej Ojczyzny, w całej ohydzie przejdzie do potomności. W tej to sferze zatoczył się ciężarem swej podłości i potrzebą pieniędzy Miniszewski”.
Gdy zaczynał literacką karierę – pozostawił po sobie kilka książek – dostrzegano w nim nawet „niepośledni talent, gdyby mu prawości i energii nie brakło, gdyby tyle pracować, ile hulać lubiał, gdyby tyle prawdy szukał, co pieniędzy”. Z czasem dołączył do ludzi, którzy
„obrzucili cały naród błotem zniewagi, nie tylko w jego przeszłości, ale i teraźniejszych, straszliwych, bo krwawych wysileniach. Nie było świętości, której by cynizmem ludzie ci nie zhańbili, nie było wielkości, co by jej nie zdeptali, nie było poświęcenia, któremu by nie bluźnili”.
Idealni prekursorzy i wizjonerzy „fajnej”, nieponurej, „kolorowej” Polski, odnajdujący „świeżość” w bluźnierczym motłochu spod krzyża z „zimnego Lecha” czy urządzający dzisiaj cyrk pod czekoladowym ptaszyskiem, któremu bliżej do sowieckiej kuricy niż polskiego orła.
Jeden z dawnych znajomych Miniszewskiego zarzucił mu wprost w oczy „przeniewierstwo w sprawie ojczystej, kłamstwa i podłości wierutne”. Ten odpowiedział zdaniem będącym dobrą ilustracją jego cynizmu:
„Chrystus mówił prawdę i przybito go do krzyża, lecz niech mi kto dowiedzie z historii, żeby umęczono kogo dla kłamstwa”. Słowa te obiegły Warszawę, po jego śmierci zaś przypominały je i rozwinęły powstańcze „Nowiny Polityczne Polskie”:
„Łatwo dowieść z historii, iż kłamstwa dobrze są płatne od Moskali, bo rublami... Przerachował się jednakże biedaczysko – koniec jego błędnej na ziemi pielgrzymki dowiódł, że cynizm, kłamstwo, nawet otoczone bagnetami, nie daje bezpieczeństwa!”.
„Kara od narodu was nie minie”
Zanim wykonano wyrok, posłaniec dostarczył Miniszewskiemu kopertę z zarzutami, żądając ustosunkowania się do nich i proponując wyznaczenie obrońcy. Ten przesyłkę zlekceważył, podobnie jak następne wezwania. Poprosił jedynie policję o ochronę, kpiąc z otrzymanej korespondencji w kawiarniach, gdzie kiedyś usłyszał szept:
„Źle robisz, nie dając żadnych wyjaśnień; sam będziesz winien, jeśli ci się coś przytrafi”. W końcu wyrok – wydany z polecenia Jana Karłowicza „Małego Janka”, naczelnika policji narodowej – wykonano. Powstańcza prasa przestrzegała:
„Takie plamy nie wypierają się… Patrzcie i drżyjcie podli! Chwila sądu nadeszła, godzina sprawiedliwości wybiła, kara od narodu was nie minie, poprawcie się, póki czas jeszcze”.
Na pogrzeb Miniszewskiego przyszła garstka ludzi – policjanci, rosyjscy urzędnicy. Nie pojawiła się nawet wdowa, która odrzuciła dożywotnią pensję 1000 rubli, pisząc:
„Ani jednorazowej wypłaty, ani pensji dożywotniej przyjąć nie mogę i ośmielam upraszać, aby stosowne rozporządzenia w tym względzie wydać”.
Miniszewski ma się dobrze
Tymczasem w 1985 r. w podziemnej oficynie „Głos” ukazał się „Kalendarz historyczny”. Jego autorem był
znany i popularny, poczytny historyk Jerzy Łojek – autor 34 książek, ponad 600 artykułów. Ale to było za mało, aby w PRL‑u otrzymać profesurę.
Zabrakło malutkiej książeczki z czerwonym cyrografem – legitymacji PZPR‑u. W odróżnieniu od innych historyków, wieloletnich pierwszych sekretarzy POP PZPR w uniwersyteckich czy PAN-owskich instytutach albo co najmniej członków, którzy później partię opuścili i w końcu w tych samych instytucjach stanęli na czele Solidarności, Łojek nie miał na swoim koncie takich „etapów”. Trudno się dziwić, że nie był lubiany w tym środowisku, do czego dochodziła jeszcze zawiść. Kłuła też w oczy jego popularność i poczytność, „łatwość pióra i polemicznego zmysłu”. Zyskał więc opinię „kontrowersyjnego” i „rusofoba”. Nawet w solidarnościowej „bibule” pisano, że w stosunku do komunistów „amok nienawiści całkowicie zaślepił Jerzego Łojka”, a słowa o Komunistycznej Partii Polski jako o „agenturalnej organizacji sowieckiego wywiadu i dywersji”, gdy historię pisali jeszcze jej byli funkcjonariusze, albo ich dzieci robiące kariery dzięki swym rodzicom z KPP, miały dyskredytować Autora „Kalendarza…”. A on jeszcze pisał w „konwencji niepodległościowej” (sic!).
Rzeczywiście był z innego świata. Syn oficera zamordowanego przez NKWD w Katyniu, pamiętał o tej zbrodni i pozostał wierny prawdzie do końca (jego katyńską misję kontynuowała wdowa Bożena Mamontowicz-Łojek, poległa 10 kwietnia 2010 r.).
Dla takich jak on nie było miejsca w Instytucie Historii PAN. Po 13 grudnia 1981 r. – gdy był w pełni sił twórczych, miał 50 lat – wysłano go na emeryturę. Zmarł cztery lata później.
Właśnie wtedy – faktycznie wyrzucony z pracy – zaczął pisać kolejną książkę. Był nią „Kalendarz historyczny”. To w nim zamieścił rozdział „Niejaki Miniszewski”. I uczynił z niego postać ponadczasową: „Józef Miniszewski (1823–1863) nie przeszedł do historii Polski – a powinien był, jako uosobienie łajdaka-zdrajcy czysto polskiego pochodzenia i wychowania, służącego – jak wielu dawniejszych, jemu współczesnych i potem żyjących (zwłaszcza po 1945 r.) – w sprawie panowania Rosji w Polsce i nad Polską… zapełniał łamy nikczemnymi wypracowaniami zwalczającymi ruch niepodległościowy”. I dalej, że 120 lat później – w stanie wojennym – Miniszewski służyłby Jaruzelskiemu, „sprawie panowania Rosji nad Polską” oraz mógłby być redaktorem naczelnym „Życia Warszawy” …
Przed trzema dziesięcioleciami prof. Łojek pisał: „Upodlenie części Polaków przed Rosją należy także do naszej, po dziś ciążącej na nas tradycji”. Po 10 kwietnia 2010 r. ta tradycja ujawniła się z wielką siłą. Swój udział w tym mają współcześni, mentalni spadkobiercy autora „Dziennika Powszechnego”. Podążając tropem prof. Łojka, możemy tylko zapytać, do jakiego środowiska dzisiaj należałby Miniszewski bądź na czele której redakcji by stanął.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Jarosław Szarek