Nie tylko mnie liderzy Zjednoczonej Prawicy coraz częściej przypominają muzyków słynnych zespołów rockowych, którzy wciąż wspólnie grają, ale poza sceną nie są już w stanie ze sobą po ludzku rozmawiać. Słychać takie głosy coraz wyraźniej, właśnie w mediach społecznościowych, choćby wśród blogerek i blogerów, wyborców Prawa i Sprawiedliwości, Solidarnej Polski i Porozumienia.
Nie da się nad tym przejść do porządku dziennego, tym bardziej że nie chodzi tylko o kryzys wizerunkowy ani o wspólne granie przebojów, ale o rządzenie krajem, który – patrząc w kategoriach długiego trwania – dopiero niedawno wyszedł na historyczną prostą. Demokracja to niezgorszy ustrój, pod warunkiem że doraźność nie zabija państwa i społeczeństwa. Liberalnym elitom porażkę przyniosła postpolityczność, naiwna wiara, że skoro znaleźliśmy się w Unii Europejskiej, to wszystko musi być już dobrze. Zjednoczona Prawica chciała głębokich reform. Ale dziś jej wyborcy coraz częściej pytają: czy panowie naprawdę mają serce, by dalej grać razem?