W życiu trzeba coś robić, mieć cel. Nicnierobienie, nawet jeśli ma się pieniądze, to nic dobrego. Człowiek po prostu dziwaczeje. Dlatego, dopóki zdrowie mi pozwoli, będę dalej grał – deklaruje Krzysztof Cugowski, współzałożyciel Budki Suflera. Pod koniec września ukazał się wywiad-rzeka z tym artystą - „Śpiewanie mnie nie męczy”.
Zawsze pan występuje na scenie w ciemnych okularach?
Krzysztof Cugowski: Zawsze. Z tymi okularami to było tak, że wiele lat temu miałem chroniczne zapalenie spojówek i okulary założyłem z konieczności. Potem wyleczyłem oczy z tej dolegliwości, a okulary zostały i stały się trochę moim znakiem rozpoznawczym. Pozwalają mi się trochę schować.
Przed czym?
Nie jestem wykonawcą, który tak bardzo chce się integrować z publicznością. Nigdy w czasie koncertów nie opowiadam jakiś historii, dowcipów. Myślę, że ludzie przyszli, żeby posłuchać, jak śpiewam i staram się to robić najlepiej, jak potrafię. Najważniejsza jest muzyka i na tym się skupiam. A okulary, rzeczywiście, pomagają mi zachować prywatność na scenie.
W tym roku obchodzi pan 55-lecie kariery. W drugiej połowie września, niemal w tym samym czasie, ukazały się pana biografia, zatytułowana „Śpiewanie mnie nie męczy” i najnowsza płyta „Wiek to tylko liczba”. Ta książka i album to sposób na uczczenie jubileuszu?
Przyznam, że jak słyszę 55 lat na scenie, to włosy mi stają dęba na głowie z przerażenia, że to tak długo i - nie oszukujmy się - tak niewiele już zostało. Nigdy nie miałem szczególnej potrzeby, żeby świętować jakieś rocznice czy jubileusze. Gram w tym roku serię koncertów na 55-lecie i to właściwie wszystko. Budka Suflera powstała pod koniec ’69 roku, więc możemy przyjąć, że koncert, który odbędzie się 4 listopada w Lublinie, będzie takim jubileuszowym.
Natomiast książka i płyta wyszły w tym samym czasie trochę przez przypadek. Książka powstawała przez trzy lata i nie ja byłem jej inicjatorem. Ale skoro już taka propozycja padła, to pomyślałem sobie - dlaczego nie. Ale to nie jest biografia, tylko zapis rozmów między dwoma facetami (z Cugowskim rozmawia Marek Sierocki – red.), którzy doskonale znają się na muzyce. Nie ma tam chronologii. To zbiór różnych historii - raczej lekkich i zabawnych.
Faktycznie sporo tam o muzyce i muzykach, ale niewiele o pana życiu prywatnym. Dlaczego?
Po pierwsze, mimo wszystko to moje życie prywatne jest dosyć standardowe. Chwała Bogu, obyło się bez większych zawieruch i jakiś strasznych zakrętów. Po drugie, moja żona jest przeciwna wyciąganiu spraw prywatnych. Był taki okres, na szczęście dawno temu, kiedy byliśmy ciekawym materiałem dla różnych tabloidów. Było, minęło i nie chcemy do tego wracać. Natomiast, jeśli chodzi o muzykę, to myślę, że tutaj rzeczywiście mam coś do powiedzenia, bo obserwuję moją branżę od ponad 50 lat, widziałem różne rzeczy, a o poprzednich latach też od kolegów wiele słyszałem.
Książka nosi tytuł „Śpiewanie mnie nie męczy”. Życie jest trudniejsze niż śpiewanie?
Zdecydowanie tak. Śpiewanie mnie nie męczy, ponieważ wypracowałem swój sposób śpiewania, dzięki któremu nie mam problemów z głosem. Pomimo że skończyłem szkołę muzyczną, to uczyłem się śpiewu sam. Nikt mi nie mówił: „Słuchaj, nie rób tak, bo sobie zaszkodzisz”. Różne były skutki tych eksperymentów, ale mniej więcej od jakichś 30 lat mam styl śpiewania, który jest oparty o śpiewanie klasyczne i w związku z tym naturalnie wydobywam dźwięk. To warunek bezwzględny, bo w przeciwnym wypadku nie śpiewałby tak długo. Są przykłady ludzi w muzyce rockowej, jak choćby Robert Plant czy David Coverdale, którzy śpiewali w sposób nienaturalny i niestety już nigdy więcej nie wystąpią, bo doprowadzili do nieodwracalnych zmian w strunach głosowych. Mnie śpiewanie nie męczy, czasami męczy mnie dojazd na miejsce, gdzie mam śpiewać.
Śpiewak operowy, Robert Alagna -mąż śpiewaczki operowej Aleksandry Kurzak, uważa, że z taką skalą głosu mógłby pan spokojnie śpiewać w operze.
Alagna kiedyś mi powiedział, że mógłbym być gwiazdą operową. Trochę się wtedy pośmialiśmy. Jesteśmy z Robertem i Olą Kurzak w serdecznych relacjach. Ona także mnie komplementuje, ale ja znam swoje miejsce w szeregu.
Niech pan nie będzie taki skromny. Jaką ma pan skalę głosu?
Na pewno potrafię zaśpiewać powyżej skali tenora u góry.
Czyli z tą karierę operową to nie do końca żart. Mógł pan też zostać gwiazdą rocka na Zachodzie. Podobno, tak naprawdę, żałuje pan tylko dwóch rzeczy: tego, że nie nauczył się pan dobrze angielskiego i że nie wyjechał pan na Zachód w latach 70. W sumie to niewiele.
To prawda, ale to są dwie dosyć istotne kwestie. Zwłaszcza ta pierwsza jest dla mnie bardzo kłopotliwa. Oczywiście, znam angielski na tyle, żeby coś wydukać, ale ten brak dobrej znajomości angielskiego spowodował, że różne rzeczy mnie w życiu ominęły. Teraz mam też zięcia Anglika - to mąż Julki, córki mojej żony z pierwszego małżeństwa. Bardzo ciekawy chłopak, ale niestety z nim także mogę co najwyżej pogadać o sprawach podstawowych. Mógłbym oczywiście zwalić to na PRL, ale nie będę tego robił, bo znam ludzi w moim wieku, którzy świetnie mówią po angielsku.
Natomiast, co do tego, że nie wyjechałem na Zachód w latach 70., to wtedy miałem dwadzieścia kilka lat i to był najlepszy moment, żeby spróbować robić to, co robię, gdzie indziej. Oczywiście nie było żadnej gwarancji, żeby mi się udało i wtedy człowiek może stałby się zupełnym rozbitkiem. Znam i takie historie.
Z tym angielskim to dość zabawna historia, bo przecież Budka Suflera na początku nazywała się Prompter’s Box.
W tamtych czasach język angielski był raczej nielubiany w przestrzeni publicznej, wręcz zakazany. Więc szybko zrozumieliśmy, że trzeba tę nazwę przetłumaczyć na polski. Przez jakiś czas spotykaliśmy się w moim mieszkaniu we trzech - czyli ja, Krzysio Brozi i Janusz Pędzisz. Krzysio grał na gitarze, Janusz na basie, a ponieważ żaden nie chciał śpiewać, to z konieczności padło na mnie. I tak powstał zespół. Na początku traktowaliśmy to jak totalną zabawę. Dlatego zawsze powtarzam, że trzeba bardzo uważać na hobby, bo hobby może przerodzić się w zawód, który wykonuje się przez pięćdziesiąt parę lat. W pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że każdy zespół musi mieć nazwę, więc za którymś razem umówiliśmy się, że każdy przyniesie jakieś pomysły. No i przynieśliśmy, ale nic nam nie pasowało. Po jakichś dwóch miesiącach powiedziałem, że bierzemy słownik angielsko-polski i zdamy się na los. Wypadło na Prompter’s Box. Na początku to w ogóle było komicznie, ponieważ kojarzyło się z jakimś teatrem, może kabaretem. Kiedyś graliśmy w takiej świetlicy w Kombinacie Łąkowym Grądy-Woniecko - zapamiętałem, bo to dopiero była dziwna nazwa. Przyszło sporo ludzi, bo myśleli, że może jakiś teatrzyk przyjechał, a jak zaczęliśmy grać, to wszyscy uciekali tak, że aż się kurzyło.
Potem wszystko potoczyło się szybko. Nagraliście słynny „Sen o dolinie”, w ’75 roku wyszła pierwsza płyta - „Cień wielkiej góry”, a rok później druga - „Przechodniem byłem między wami”. Obie zapisały się w historii polskiego rocka.
Myślę, że podstawą tego sukcesu było to, że ten zespół w latach 70. był niesamowicie twórczy i nowatorski. Dziś, patrząc z pespektywy lat, uważam, że po Budce Suflera, tak naprawdę, pozostaną te dwie pierwsze płyty. One są na bardzo wysokim poziomie muzycznym, nie tylko na ówczesne polskie realia. Rozmawiałem kiedyś ze znanym dyrygentem, który powiedział, że nasz utwór „Szalony koń” to jest wielkie dzieło symfoniczne. Kiedy usłyszał ode mnie, że „Szalony koń” powstał na dwie gitary i perkusję, to nie mógł w to uwierzyć. Jak teraz pomyślę w jakich okolicznościach te płyty powstawały, jak ograniczone technicznie możliwości mieliśmy, to jeszcze bardziej widzę, jakim wielkim zespołem byliśmy. Późniejsze zakręty spowodowały, że już nigdy nie wróciliśmy do tego typu poziomu. Oczywiście, były sukcesy, nikt tego nie neguje, natomiast jeżeli chodzi o czystą muzykę, to było największe nasze osiągnięcie. Jestem dumny, że brałem w tym udział.
Dzisiaj jest łatwiej czy trudniej funkcjonować na rynku muzycznym?
Z jednej strony łatwiej, z drugiej strony trudniej. Kiedy my zaczynaliśmy, to ten rynek był niewielki – tzw. czołówka to było kilkanaście zespołów. Natomiast były gigantyczne problemy ze sprzętem. Gdy pierwszy raz w ’65 roku usłyszałem „Satisfaction” Stonesów, byłem przekonany, że ten riff gitarowy, który jest jednym z najbardziej charakterystycznych riffów na świecie, to jest saksofon. A to była gitara na tzw. przesterze. Ale skąd mieliśmy wiedzieć, co to jest?
Obserwuje pan współczesnych polskich wykonawców?
Owszem, chociaż polska muzyka rockowa jest niszowa, puszczana w nocy. Niekiedy spotykam gdzieś w plenerach młode fajnie grające zespoły. Oczywiście, patrzę - i nie będę ukrywał, że nie bez zazdrości - na takich wykonawców jak Podsiadło czy Sanah, którzy potrafią kilka razy w roku zapełnić Stadion Narodowy. To są jakieś fenomenalne historie. Każda dekada ma swoich bożków i tak było zawsze i tak będzie.
Kiedyś takim bożkiem była Budka Suflera. W pewnym momencie zdecydował pan na kilka lat odejść z zespołu. Dlaczego?
Uważam, że co jakiś czas warto zmienić otoczenie, także dla higieny psychicznej. Był moment, kiedy Romek Lipko chciał iść w komercyjnym kierunku, nagrywać same przeboje. Nie do końca się z tym zgadzałem, ale później znów występowaliśmy razem. W 2014 podjęliśmy decyzję, z różnych powodów bardzo słuszną, że jako Budka Suflera kończymy działalność. To był ostatni moment, żeby w dobrej atmosferze zamknąć ten rozdział. I moim zdaniem przeciągnęliśmy to co najmniej o 10 lat. Na koniec zrobiliśmy ostatnią trasę, zresztą ogromną, bo zagraliśmy 100 koncertów we wszystkich najważniejszych miejscach w Polsce. Rozstaliśmy się z publicznością tak jak powinien to zrobić zespół naszego formatu. Szczerze mówiąc, odetchnąłem z ulgą, ponieważ udało nam się uniknąć katastrofy, która wcale nie byłaby piękna. Wszyscy mieliśmy świadomość, że wystarczy.
Budka Suflera to też Romuald Lipko, który dołączył do zespołu na początku lat 70. Wybitny kompozytor, autor wielu przebojów, nie tylko Budki. O waszych wzajemnych relacjach też krążyły różne opowieści.
Mamy bardzo długą, wspólną historię, bo od pierwszej klasy chodziliśmy razem do szkoły muzycznej. Uczyliśmy się razem przez całą podstawówkę i kawałek liceum, Romek grał na trąbce, ja na fortepianie i potem przez chwilę na klarnecie. W dziewiątej klasie przeniosłem się do liceum ogólnokształcącego, a Romek zrobił to samo rok później. Byliśmy w tym samej szkole, tyle, że w innych klasach, więc właściwie całą drogę życiową przeszliśmy razem. Oczywiście mieliśmy różne zakręty, ale suma summarum przeżyliśmy ze sobą kilkadziesiąt lat i to dziś jest najważniejsze.
Muzyka to radość czy biznes?
Myślę, że przede wszystkim radość, dopiero potem biznes. Gdybym dzisiaj przestał grać, to na pewno nie umarłbym z głodu. Nie będę tutaj opowiadał bajek, że muszę występować, żeby zarabiać na życie. Ale jeżeli coś się robi pięćdziesiąt kilka lat, to właściwie bez tego nie da się żyć. Kiedy patrzę na swoich rówieśników, z których część jest nadal czynna zawodowo, ale większość jest już takimi emerytami prawdziwymi, to wiem na pewno, że w życiu trzeba coś robić, mieć cel. Nicnierobienie, nawet jeśli ma się pieniądze, to nic dobrego. Człowiek po prostu dziwaczeje. Dlatego, dopóki zdrowie mi pozwoli, będę dalej grał. Pod koniec września zagraliśmy w Płońsku ostatni plener i wracamy na scenę w połowie października.
Mick Jagger, żeby być w dobrej formie, biega, trenuje na siłowni, a nawet ćwiczy balet. A pan jak dba o formę?
Mick Jagger jest jeden. Szczerze mówiąc, to nic nie robię. Może poza tym, że staram się trzymać dietę, żebym na scenie nie wyglądał śmiesznie – by nikt nie powiedział, że nie dość, że staruszek, to jeszcze spasły. Papierosy przestałem palić 40 lat temu i dzięki temu w ogóle rozmawiamy, bo nie wiem, czy doczekałbym tego wieku. A na pewno nie mógłbym śpiewać.
Podobno nie śpiewa pan na koncertach jednego z największych przebojów Budki, czyli „Takiego tanga”. Dlaczego?
Nie śpiewam od dziesięciu lat „Takiego tanga”, „Balu wszystkich świętych” i „Piątego biegu”. Przede wszystkim jestem muzykiem rockowym, a to są piosenki popowe. Mam dla nich duży szacunek, bo były olbrzymim sukcesem komercyjnym, który bardzo poprawił moją sytuację finansową. Ale z drugiej strony od tego dużo zmieniło się na niekorzyść w zespole, który potem już nigdy nie był tym samym zespołem. Nie będę się rozwijał, bo to nie ma sensu. Tak po prostu się stało.
Co muzyka panu zabrała?
Ciekawe pytanie, nikt mnie o to jeszcze nie pytał. Myślę, że przede wszystkim zabrała mi bycie zwyczajnym, anonimowym człowiekiem. Bycie osobą znaną wcale nie jest takie fajne i wielokrotnie tego żałowałem. Ale tak już jest i przyzwyczaiłem się już do tego.
Były lata, że graliście kilkaset koncertów rocznie, wyjeżdżaliście w wielomiesięczne trasy, a to nie sprzyja stabilizacji w życiu rodzinnym. Pan też zapłacił wysoką cenę, rozpadło się pana pierwsze małżeństwo.
Absolutnie się zgadza. Nie będę hipokrytą, żeby opowiadać, że to nie miało wpływu. Kiedy spotkałem Asię, moją obecną żonę i podjęliśmy decyzję, że chcemy być razem, to był ogromny wstrząs dla mojej dotychczasowej rodziny. Pamiętam też, że niektórzy tzw. życzliwi ludzie radzili mi, żebym się nie rozwodził, przyjeżdżał do Asi do Stanów, spotykał się z nią w ukryciu. Ale ani ja, ani ona, nie chcieliśmy żyć w kłamstwie, dlatego postanowiliśmy, że nie będziemy nikogo oszukiwać i wykonaliśmy poważny zwrot życiowy. Asia też dużo ryzykowała, bo w Stanach miała spokojne życie, męża. Szczęście polega na tym, że wszystko się udało. Jesteśmy do dziś razem i nic się między nami nie zmieniło. Mamy wspólne dziecko. Czas pokazał, że to była słuszna decyzja. Gdyby mnie pani zapytała, czy powtórzyłbym wszystkie swoje kluczowe decyzje w życiu, to odpowiem krótko: „tak, powtórzyłbym”.
Wszyscy pana synowie: Piotr, Wojciech i Krzysztof funkcjonują w branży muzycznej. Udziela im pan rad?
Nie. Zresztą żaden z nich nie oczekuje tego ode mnie. Pamiętam, jak moi rodzice próbowali ingerować w moją przyszłość, mając oczywiście jak najlepsze intencje. Najpierw miałem być pianistą. Stąd szkoła muzyczna, pomimo że nie było w naszej rodzinie żadnych takich tradycji. Potem, jak już wiadomo było, że pianistą nie zostanę, to mama chciała, żebym był prawnikiem. Oczywiście z tego też nic nie wyszło, bo to nie były kwestie, które mnie interesowały. Mimo to moja mama, nawet jak miałem już 50 lat, to mówiła, że może jednak skończyłbym jakieś studia, bo to by mi się przydało. Właściwie do końca nie mogła zaakceptować, że nie mam takiego normalnego zawodu typu prawnik, lekarz. W związku z tym, ja nigdy nie narzucałem swoim synom, co powinni robić. Czasem wspominałem o minusach bycia muzykiem, ale wtedy mi nie wierzyli.
Po rozwiązaniu Budki Suflera występował pan razem ze starszymi synami.
Ale wtedy oni byli już gwiazdami! Mogłem spokojnie się z nimi połączyć, bo już nikt by nie powiedział: „Ojciec im pomaga”. Nikt nikomu nie pomagał, wtedy byliśmy mniej więcej na podobnym poziomie popularności. Kiedy stałem się wolny, od razu zaczęliśmy ten projekt. Dla mnie to była duża przyjemność - fajnie się pracuje z własnymi dziećmi. Od początku wiadomo było, że nie będziemy robić tego wiecznie, bo oni są w innym momencie swojego życia i kariery. Żałuję tylko, że kiedy zdecydowałem się odejść i robić swoje, miesiąc później dowiedziałem się, że oni się rozstali. Rozpad ich zespołu był dla mnie całkowitym zaskoczeniem, kompletnie się tego nie spodziewałem. Próbowałem ich namówić, żeby tego nie robili. Spotykałem się kilka razy z jednym i drugim. Wyciągałem różne racjonalne argumenty, ale nic to nie dało. Szkoda, bo uważam, że popełnili ogromny błąd, na tę markę pracowali wiele lat. Gdy w grę wchodzą ambicje, trudno coś zrobić. Problemem Budki też były wygórowane, indywidualne ambicje.
Krzysztof, najmłodszy syn napisał teksty dwóch piosenek na pana najnowszą płytę „Wiek to tylko liczba”. Pozostałe inni autorzy. Wszystkie są tak osobiste, że w pierwszej chwili myślałam, że pan sam je pisał.
Nigdy nie próbowałem pisać tekstów. Wielu wykonawców, którzy to robi, tak naprawdę sobie szkodzi, bo te teksty często są słabe. Zaczynałem pracę z Adamem Sikorskim, który był tak wybitnym tekściarzem, że właściwie trzeba go nazwać poetą. Miałbym się z nim porównywać? Zawsze uważałem, że jeśli ktoś robi coś znacznie lepiej od mnie, to trzeba mu ustąpić miejsca. A dla mnie pisali najlepsi. Tutaj jestem konsekwentny, ponieważ na ostatniej mojej płycie także piszą najlepsi: Andrzej Mogielnicki, Andrzej Sikorowski, Janusz Onufrowicz, Wojtek Brylski. Znamy się długo, wszyscy wiedzą, co mi pisać. A mój syn jest naprawdę muzycznie i literacko utalentowanym chłopakiem. Zna mnie od urodzenia, więc też czuje, jakie teksty są dla mnie dobre (śmiech). Przyznam, że jestem bardzo zadowolony z tej płyty. Uważam, że jest bardzo nowoczesna.
Ta płyta jest bardzo zróżnicowana muzycznie, bo słychać tam rockowe i bluesowe brzmienie, są i ballady. To rodzaj muzycznego podsumowania?
Trochę tak. Mam 74 lata, jestem zdrowy, ale te wszystkie liczby robią się poważne.
Czyli wiek to nie tylko liczba?
Jestem pogodzony z czasem, ze swoim peselem, którego przecież nie zmienię. Ale wierzę, że dopóki patrzę przed siebie i robię to, co mi sprawia radość, to jest ok. Mam plany, żeby być zdrowy aż do śmierci i żyć długo.