Przez ponad wiek książęcy ród Lubomirskich uważał ten obraz „Madonny z dzieciątkiem” za dzieło włoskiego mistrza Tycjana. Ostatni trop płótna, które miało trafić do cennych zbiorów III Rzeszy, zerwał się w 1944 r. Dopiero po prawie 80 latach zagrabione przez Niemców dobro kultury wróciło do Polski, po odbyciu podróży dookoła świata - przez Niemcy, USA, aż zostało wytropione na aukcji w Japonii. A dojść historycznej sprawiedliwości pomógł… przypadek i katalog SS-mana.
Departament Restytucji Dóbr Kultury Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (MKiDN) wraz ze Stowarzyszeniem Historyków Sztuki (SHS) w Warszawie rozpoczął cykl spotkań, poświęcony historiom restytucji polskiego mienia. Pierwsze ze spotkań, które odbyło się w siedzibie SHS na Starym Rynku, poświęcono pierwszej w historii polskiej stracie wojennej odnalezionej na Dalekim Wschodzie – obrazowi „Madonny z dzieciątkiem” z kolekcji Lubomirskich. Dziś ten obraz badacze przypisują włoskiemu artyście Alessandro Turchiemu (1578-1649).
Kluczowym dla tej detektywistycznej historii stał się dzień 10 stycznia 2022 r., kiedy to pracownik Departamentu Mariusz Wiśniewski spędzał dni na poszukiwaniach za naszą zachodnią granicą skradzionych z Polski dóbr kultury.
- Tamten tydzień poświęciłem aukcjom niemiecko-austriackim. Przejrzałem setki aukcji, ale to nie przynosiło efektów i byłem bliski załamania. Postanowiłem oczyścić umysł, spoglądając w jak najdalszy fragment globu. W tym celu wybrałem jeden z najważniejszych japońskich domów aukcyjnych - Mainichi. Pobrałem kilka nadchodzących aukcji i używając półautomatycznego narzędzia porównującego, wykonałem analizy geometrii przedmiotów. Brzmi bardzo górnolotnie, ale przy użyciu dostępnych technologii to trwa kilka sekund
- opowiada o przebiegu swojej pracy „detektyw”.
I właśnie te kilka sekund „doprowadziło do pierwszej euforii”.
- Próbowałem zdusić w sobie emocje, ze względu na to, że jest to przedstawienie o tematyce religijnej. One są często powtarzane, kopiowane. Nawet osoba nie posiadająca dogłębną wiedzę o XVII-wiecznym malarstwie włoskim szybko zda sobie sprawę, że dla popularnych, dobrej jakości przedstawień, będziemy mieli także przedstawienia gorszej jakości i kilka całkiem niezłych kopii. Więc każde odnalezienie dzieła o tematyce religijnej idzie w parze z taką łyżką dziegciu. Także w przypadku „Madonny z dzieciątkiem” w oczy od razu rzuciła się pewna liczba różnic w detalach. Jednak w takiej sytuacji ważne jest pamiętać - kopiści bardzo wiernie powtarzają detale. Natomiast ogólna geometria jest bardzo łatwa do powtórzenia dla maszyny, czy robota, lecz jest bardzo trudna do powtórzenia przez człowieka. Jeżeli byłaby to kopia, to byłaby ona kopią z epoki. Nie wykonana współcześnie. Wtedy kopista poświęciłby wiele czasu, by powtórzyć detale, lecz nie miałby możliwości technicznie odtworzyć geometrii tak dobrze, jak było w przypadku odnalezionej „Madonny z dzieciątkiem”. Wszystko to musiałem ocenić w ciągu paru minut i w mojej ocenie było to nadal na tyle wierne odtworzenie z wierną geometrią, że stwierdziłem, że te detale, które się różnią, koledzy dadzą radę wyjaśnić
- powiedział Wiśniewski.
Praca nad dowodami
I faktycznie, koledzy, do których pracownik departamentu przysłał gorące informacje, dali radę. Nadzorowała to „dochodzenie” Elżbieta Przyłuska, również pracownica Departamentu. Podczas spotkania w siedzibie SHS badaczka zwróciła uwagę, że dla pracy ich jednostki najważniejszym pozostaje dramat drugiej wojny światowej i jej konsekwencje.
- Nasza codzienna praca ma dwa podstawowe wymiary. Jeden, wymiar materialny, polega na tym, że w momencie, kiedy odnajdujemy obiekt, i udowodnimy, że on jest stratą wojenną, to staramy się go przywrócić do macierzystej kolekcji. Ale drugi wymiar – niematerialny, polega na przywracaniu pamięci o tych kolekcjach, dziełach, a także ludziach, którzy budowali nasze dziedzictwo kulturowe. O tym, co zostało zagrabione, rozproszone, a często też zniszczone
- wyjaśniła zebranym.
Ironią losu, w zidentyfikowaniu obrazu „Madonna z dzieciątkiem”, lwią rolę miał sporządzony w 1940 r. przez Niemców we Wrocławiu katalog „Sichergestellte Kunstwerke im Generalgouvernement”. W nim okupanci opisali ponad 521 obiektów, które ich zdanie uznano za najwartościowsze w polskich kolekcjach, najciekawsze artystycznie i które należało „zabezpieczyć”. M.in. w tym katalogu została opisana „Dama z gronostajem” Leonarda da Vinci, „Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem” Rembrandta, czy nieodnaleziona do dziś „gwiazda” polskich strat wojennych – „Portret młodzieńca” Rafaela. Te obiekty miały w finale znaleźć się w muzeum w Linzu, poświęconemu führerowi.
Zespół próbował znaleźć także inne dokumenty, które mogłyby pomóc w identyfikacji znalezionego w Japonii dzieła. W tym wsparła ich niezależna badaczka Karolina Zalewska.
- Wiedziałam, jak ważne jest odnalezienie m.in. jak najlepszego zdjęcia tej pracy. Mimo tego, że przez cały wiek XIX i pierwsze dekady wieku XX Lubomirscy uważali ten obraz za pracę Tycjana, to on się nie pojawił na żadnej fotografii z Przeworska [czyli miejsca, gdzie w momencie wybuchu wojny znajdował się obraz wraz z pozostałą kolekcją]. Często [w przeszukiwanych na gorąco archiwach] znajdowałam malutkie zdjęcia [które ukazywały Przeworsk]. Na szczęście one były już wcześniej poddane obróbce cyfrowej. Szukałam chociaż skrawek obrazu. Jednak nadal go nigdzie nie było
- tłumaczyła członek zespołu „detektywistycznego”.
- Czytałam dzienniki Andrzeja Lubomirskiego, któremu odebrano ten obraz po wybuchu wojny. Ale akurat zapisków z pierwszego roku okupacji nie było. Czyli z momentu kiedy on traci ten obraz, razem z grupą innych obrazów. Doczytałam się, jak mierzył ciśnienie, opisywał kogo poznał w tym czasie, ale akurat nic z roku utraty kolekcji. Ponadto również zaginęły, i nadal nie zostały odnalezione, niektóre dokumenty, które zostały stworzone pod koniec wojny i tuż po niej. Wiemy, że Andrzej Lubomirski dostarczył do muzeum Czartoryskich w Krakowie bardzo szczegółowy spis utraconych obiektów. Ten spis był już szukany w latach 90., szukaliśmy i teraz. Ale nadal nie ma po nim śladu. W naszej pracy nigdy nie ma pewności, czy nie odnaleziono, bo to nie istnieje, czy nie odnalazł się, bo jest to w tak dziwnym i nieoczekiwanym miejscu, że nie udało się na to natrafić
- rozkłada ręce Zalewska.
Tajemnice rozwikłane
Mimo wszystko, praca całego zespołu nie poszła na marne. I skupiono się na reprodukcji zdjęcia w dwóch egzemplarzach (dostępnych w Warszawie i Krakowie) wspominanego wyżej katalogu sporządzonego przez SS-Hauptsturmführera dr. Kajetana Mühlmanna. W 1940 r. Niemiec pełnił funkcję specjalnego Pełnomocnika ds. Rejestracji i Zabezpieczenia Dzieł Sztuki i Zabytków Kultury w Generalnym Gubernatorstwie, czyli głównego wykonawcy polityki grabieży i wywozu polskich zabytków w głąb III Rzeszy.
- Zaczęliśmy od wstępnej analizy zdjęcia archiwalnego z tym, które dostarczyła nam strona japońska. Dało to niejednoznaczne wnioski - z jednej strony były różnice, a z drugiej – ogromne podobieństwa. Najbardziej rzucający się w oczy był brak płótna na łonie dzieciątka na zdjęciu archiwalnym, a obecność tego płótna na zdjęciu z domu aukcyjnego. Jednocześnie, kiedy analizowaliśmy ten obraz, a też konsultowaliśmy to ze specjalistami z Muzeum Narodowego w Krakowie i w Warszawie, okazało się, że po nałożeniu na siebie zdjęć – czyli fotografię archiwalną na współczesną - detale są niezwykle zbieżne
- przytoczyła przebieg prac Przyłuska.
By dojść do głębszych wniosków, zespół, przy wsparciu konserwatorek z Departamentu, przeanalizował nie tylko kompozycję, ale wręcz „wniknął pod farbę”.
- Udało nam się znaleźć „linie papilarne” obrazu. To było słabo, ale nadal widoczne, pionowe i poziome białe linie w niektórych miejscach. Na początku nie wiedzieliśmy co to jest. Dopiero jak pojechaliśmy później na oględziny do Tokio i zobaczyliśmy obraz z bliska, zrozumieliśmy że to są zniekształcenia tego konkretnego płótna. Uwidoczniona pod farbą struktura płótna. Analizując archiwalne zdjęcie jeszcze przed wyjazdem, zauważyliśmy przy uchu, na szyi Marii taką białą nitkę, linię. I rzeczywiście to samo uwidoczniło się na obiekcie okazanym w czasie oględzin. Tę strukturę płótna widać także na ciele dzieciątka. To już dawało nam prawie pewność, że to jest ten sam obraz
- wspomina.
Ponieważ polski zespół namierzył obraz 10 stycznia, a aukcja miała się odbyć już 22 stycznia, Polacy musieli działać szybko, by namówić japońską stronę do zablokowania sprzedaży. Dom aukcyjny Mainichi Auction Inc. poszedł na rękę - zgodził się przetrzymać pracę poza aukcją i poczekać na wizytę w Tokio „detektywów” z Warszawy. Właśnie te oględziny pozwoliły rozwiać ostateczne wątpliwości obu stron.
- Takim elementem, który dał nam całkowitą pewność, było zniekształcenie płótna wzdłuż lewej krawędzi obrazu. To zniekształcenie uwidoczniło się na zdjęciu archiwalnym w postaci „szlaczka”. Nie wiedzieliśmy, analizując archiwalne zdjęcie, co to jest. Dopiero po oględzinach obrazu w Tokio okazało się, że to jest zniekształcenie powstałe w wyniku zbyt mocnego naciągnięcia płótna. W tym samym miejscu – na zdjęciu archiwalnym i na obrazie okazanym w domie aukcyjnym
- wyjaśnia Przyłuska.
W stolicy Japonii rozwiano też ostateczne wątpliwości co do różnic.
- Udowodniliśmy, że obraz był retuszowany, przemalowywany. Co do zasadniczej różnicy – płótna na łonie dzieciątka i jego braku – miałyśmy możliwość zobaczyć ten obraz w świetle lamp UV. I wtedy okazało się, że to płótno ma swoją strukturę. Część ma odcień beżowy ciepły. A ta część, która jest chłodniejsza, jest trochę inaczej malowana. I ta druga zaświeciła w tej lampie. To oznaczało, że jest to właśnie fragment dodany, retusz, element wtórny
- stawia kropkę w tej historii identyfikacji obrazu szefowa zespołu.
***