Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

Zabić wolność słowa, czyli o cenzorskim fachu. Nie tylko PRL

W PRL-u urząd cenzorski mieścił się na ulicy Mysiej, stąd też stwierdzenie, iż coś zostało nakazane przez „Mysią”, było dla każdego tak jasnym komunikatem, jak podczas wojny powiedzenie „dostał się na Szucha”. Pracownicy cenzury szkoleni byli między innymi w różnych metodach nacisku na wydawców czy redaktorów prasy, tak by to oni sami wykonywali cenzorską robotę. Cenzorzy komunistyczni mieli z czego czerpać – z sięgającej wieku XIX tradycji cenzury państw zaborczych.

W PRL-u urząd cenzorski mieścił się na ulicy Mysiej
W PRL-u urząd cenzorski mieścił się na ulicy Mysiej
Aw58, CC BY-SA 4.0 <https://creativecommons.org/licenses/by-sa/4.0> - Wikimedia Commons

Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk oficjalnie powstał w roku 1946. Tak naprawdę jednak cenzura, czyli jedno z zasadniczych narzędzi propagandy i trzymania narodu polskiego „za pysk” przez Sowietów i ich polskich towarzyszy, rozpoczęła swe działanie już rok wcześniej. 

Granice dopuszczalnej krytyki

Znowu, jak za czasów zaborów, ten, kto trzymał władzę, chciał utrzymać również na wodzy przekaz informacyjny – zadanie, które niegdyś wykonywali urzędnicy rosyjscy, austriaccy czy niemieccy. W Archiwum Akt Nowych zachowały się relacje ze spotkań i narad cenzorów, którzy zjeżdżali z ośrodków wojewódzkich, by wysłuchać zaleceń z centrali. Fragmenty tych scenopisów opublikowała Kamila Budrowska w pracy „Literatura i pisarze wobec cenzury PRL. 1948–1958”. Oto na pierwszej takiej sesji, naradzie z cenzorami w maju 1945 roku, pojawił się minister Jakub Berman, który sprawował nadzór nie tylko nad urzędem bezpieczeństwa, lecz także nad właśnie powstającym urzędem cenzorskim. Berman wygłosił referat, w którym mówił m.in.:

„Dla was, jako pracowników kontroli prasy, ważnym jest mieć poczucie granic krytyki, granic dopuszczalnej krytyki, granic jako tego, czego przekroczyć nie wolno, na straży czego stoicie. (...) Życzę wam, byście nie zdobyli sławy cenzury dokuczliwej, cenzury uciążliwej, żebyście byli prawdziwym pomocnikiem wolnej, demokratycznej prasy i jednocześnie czujnym strażnikiem demokracji, który wnosi wkład do ogólnego zwycięstwa Polski Demokratycznej”.

Co za tymi „pięknymi” słowami się kryło? Oczywiście coś odwrotnego – wszechobecna cenzorska moc, dokuczliwość i uciążliwość. To w końcu jeden z najlepiej wypracowanych przez Sowietów sposobów działania: oficjalnie głosić hasła wolności, demokracji i pokoju, a realizować coś zupełnie innego: wdrażać w życie system totalitarny, zamordystyczny. Rzecz cała polegała jednak na tym, by cenzor nie musiał robić wiele, by nie wyciągał swych „nożyc”, gdyż robotę mógł wykonać za niego ktoś inny – chodziło o wytworzenie atmosfery takiego nacisku polityczno-środowiskowego, by to same redakcje gazet czy wydawcy książek pilnowali autorów, dokonywali cięć i skrótów. Innymi słowy, robiono z cenzury narzędzie psychologicznego terroru, w którym władzę wyręczą usłużni jej akolici zajmujący wygodne miejsca w całym systemie medialno-intelektualnym (od gazet po środowiska uniwersyteckie czy artystyczne). To redaktor miał być pierwszym „cenzorem” czuwającym nad tym, by treść była zgodna z wytycznymi partyjnej linii przekazu. 

Jak kolega z kolegą

W styczniu 1946 roku, na kolejnej naradzie cenzorskiego urzędu, znów był Berman, pojawił się także premier Osóbka-Morawski. W trakcie tego spotkania wypowiedział się m.in. naczelnik Wojewódzkiego Urzędu Kontroli Prasy z Łodzi: „To zagadnienie, które trochę straszy nas, to tzw. inspirowanie. Ja nie chcę być doradcą, ale mogę inspirować, nie mam nic przeciw temu. Uważam, że to nie jest nic trudnego. Co jest potrzebne do tego by skutecznie inspirować? Absolutny autorytet naszego Urzędu. W naszym mieście autorytet oparty jest na kulturalnym, spokojnym załatwianiu spraw z redakcjami. Nie mędrkować, nie być mentorem, ale spokojnie jak kolega z kolegą, tylko ja pracuję piórem i drugi pracuje piórem”. Już wówczas, w 1946 roku, komunistyczne kadry urzędnicze dobrze rozumiały wagę kwestii nacisków środowiskowych, czyli działania nie tylko czysto cenzorskiego (wycofywanie z druku, zakazy druku, cięcia w tekstach, zamiany „niebezpiecznych” słów na te zgodne w wytycznymi), lecz także przez oddziaływanie na samych twórców, by ci dobrze rozumieli, co mogą, a czego nie mogą pisać, lub też nawet jeszcze wyraziściej – co „powinni” pisać, by władzy się przypodobać. Na spotkaniu w roku 1948 mówił dyrektor urzędu Antoni Bida:

„Trzeba będzie mieć bliższy kontakt z autorami, ale nie represyjny, administracyjny, ale towarzyski, by zapewnić sobie jak największy wpływ naszego Urzędu. (...) Rola naszego Urzędu na tym etapie historycznym wzrasta, a nie maleje, ale ciężar przebudowy, realizowania nie tkwi tylko na nas. Ten ciężar leży i na Partii, na siłach, które realizują to, a my jesteśmy małym, ale ważnym instrumentem. Bierzmy udział we wszystkim, wszystko się na nas odbija”. 

Trzeba autorowi poradzić

Gdy nie pomagał system recenzyjny (niezmiernie istotny w całym systemie cenzorskim), trzeba było nad autorem popracować: „Trzeba autora odpowiednio nastawić, poradzić mu, a powieść będzie przesycona tym, co nam jest potrzebne”. Rok później wskazano na naradzie kolejny środek nacisku. „My, jako urząd represyjny, mamy szeroki wachlarz ingerowania. Nasza ingerencja dotyczy ilości materiału, papieru, ilustracji, drukarń”.

Zmniejszanie nakładu – to było wygodne narzędzie „uciszania” autora, którego z jakichś względów trzeba było wydać, a jednak cenzorom zależało na tym, by dzieło dotarło do jak najmniejszej liczby odbiorców. To, razem z systemem recenzji (które ważne były, co oczywiste, nie tylko w kwestii dzieł sztuki, lecz także na przykład artykułów czy książek naukowych), wytwarzało przestrzeń, w której autor stawał przed alternatywą – albo sam sobie założy „kaganiec”, albo będzie pisał praktycznie do szuflady. A swoją drogą powstawał indeks autorów, na których istniał cenzuralny „zapis”. Po pierwsze, chodziło o ich wyeliminowanie z rynku księgarskiego, a po drugie – ze świadomości odbiorcy (to było najważniejsze). I tak „wylatywali w kosmos” tacy autorzy jak: Ferdynand Goetel, Antoni Ossendowski czy Sergiusz Piasecki. Jednak cenzor komunistyczny, peerelowski, samej istoty cenzury stosowanej wobec Polaków nie „wynalazł”. On ją jedynie ulepszył i udoskonalił. Początek dali nam cenzorzy wszystkich trzech mocarstw zaborczych.

„Polak” na „ziomek”

W Austrii w 1781 roku cesarz Józef II wydał ustawę zatytułowaną Censurgesetz. Na jej podstawie ścigano prasę czy wydawców na terenie Galicji. W 1803 roku dorzucono do niej odpowiednie paragrafy w Kodeksie karnym (przestępstwa wobec cenzury). Na terenie zaboru działał słynny lwowski cenzor Joseph Franz Bernhard, który co chwila coś blokował, czegoś zakazywał. By więc zmylić cenzorski urząd, wydawcy chwytali się sprytnych trików i drukowali po kryjomu dzieła, wpisując w nie inne miejsca wydania – Avignon, Bourges, Paryż, Lipsk, Warszawa. Jeden z owych wydawców, Konstanty Słotwiński, były porucznik artylerii Księstwa Warszawskiego, został w końcu za swoją działalność aresztowany i po trwającym cztery lata śledztwie skazany (w 1837 roku) na 12 lat więzienia. A cenzor Bernhard węszył dalej. Gdy na przykład w jakimś tekście, artykule czy wierszu znalazł podejrzane słowo „ojczyzna”, kazał je zmieniać na „Galicja”. Przykładem jego cenzorskiego nosa jest działanie podjęte w roku 1820 wobec wydawanej przez Chłędowskich gazety „Pszczoła polska”. Wierszyk – „Wdziewajcie bracia żupany,/ Zapuszczaj wąsy Polaku,/ Ten co gromił bisurmany,/ Nie wjeżdżał do Wiednia we fraku” – okazał się być niebezpieczny dla władzy. Bernhard nakazał zmienić słowo „Polak” na „ziomek”, a „Wiedeń” na „Paryż”. 

Z kolei cenzura pruska od 1848 roku działała nie prewencyjnie, lecz represyjnie. Zatem nic nie aprobowała, nic nie wycinała przed drukiem, ale… jeśli redaktor lub wydawca zamieścił coś niepoprawnego – groziły mu srogie kary, w tym konfiskaty, a nawet więzienie. Jan Nepomucen Niemojewski w 1858 roku napisał artykuł do „Dziennika Poznańskiego”, w którym nieopatrznie stwierdził, że „od 1815 r., to jest od okupacji przez Prusaków, Poznańczycy nie pełnili powinności narodowej należycie, pozwolili sobie wydrzeć prawa, język i podeptać religię”. Został za te słowa oczywiście przykładnie ukarany aresztem, w którym siedział przez kilka tygodni wraz ze zwykłymi kryminalistami. 

Najściślejsza rewizja księgarń

Na Litwie, zagrabionej przez cara, urzędowała cenzura kierująca się przede wszystkimi ukazami prawa rosyjskiego z 1804 roku. Prawo to bliskie było w brzmieniu do… wytycznych udzielanych cenzorom w roku 1945 i 1946 w PRL-u. Mówiło wręcz o „rozumnej pobłażliwości i bezstronności”. A jak owa „rozumna pobłażliwość i bezstronność” wyglądały? Oto w pewnej chwili urząd cenzora, za poparciem grona profesorskiego, powierzono polskiemu historykowi Joachimowi Lelewelowi. Lelewel cenzurował nawet Mickiewicza, dokonując choćby ingerencji w „Dziadach” i zmieniając księdza na „guślarza”. Jednak jego cenzorska praca została przez zwierzchników uznana za zbyt pobłażliwą. Sprawował ją więc tylko przez rok. Po powstaniu listopadowym stał się jednym z najbardziej prześladowanych i uznawanych przez cara za „przestępcę” patriotów polskich. 

W Królestwie Polskim natomiast cenzura rozszalała się za czasów paskiewiczowskich – tu dochodziło już nie tylko do zakazów czy poleceń. Sięgano po ostrzejsze narzędzia. W 1834 roku generał Gołowin nakazał „najściślejszą rewizję wszelkich księgarń, drukarni, sztycharni, litografii i składów handlowych”. Co więcej, nie tylko dokonywano brutalnych przeszukań i rekwizycji, lecz także żądano na piśmie, by się właściciel drukarni czy kupiec zadeklarował, że nigdy żadnego druku zakazanego do obrotu nie wprowadzi. Ale i tego było mało – dano też „prikaz” prasie, by wychwalała pod niebiosa Paskiewicza. I podobnie jak później w Polsce Ludowej, nakazywano w cenzorskich instrukcjach, by tępić szczególnie tych, którzy się ośmielili krytykować brak wolności słowa. 

Czemu akurat w tym czasie, w styczniu roku 2024, przyszło mi na myśl pisać o dawnej cenzurze? Nie wiem zupełnie. Może Państwo mają jakiś pomysł? Tylko lepiej go głośno nie eksplikować… Można się znaleźć szybko na indeksie. 

 



Źródło: Gazeta Polska

Tomasz Łysiak