Przeżyłem trzy niemieckie obozy koncentracyjne, ale to w komunistycznym więzieniu czekałem na śmierć; wtedy po raz pierwszy żałowałem, że nie mam przy sobie cyjanku - powiedział mjr Stanisław Szuro, żołnierz podziemia antykomunistycznego.
Mjr Stanisław Szuro urodził się w 1920 roku. Uczestniczył w Kampanii Wrześniowej 1939 roku, w latach 1942-56, z krótkimi przerwami, był więźniem kilku obozów hitlerowskich i komunistycznych. Podczas niemieckiej okupacji zaprzysiężony w organizacji Służba Zwycięstwu Polsce. Brał udział w kolportażu prasy konspiracyjnej. Po wyjściu z więzienia ukończył historię i pracował jako nauczyciel. W zeszłym roku minister obrony narodowej Antoni Macierewicz awansował go na stopień majora.
Podczas niemieckiej okupacji mjr przystąpił do Związku Walki Zbrojnej, późniejszego AK. Zajmował się kolportażem prasy podziemnej.
W prasie było mało "wsyp", mimo, że okazja ku temu była. Jak kolporter roznosił prasę, to musiał się liczyć z tym, że jeśli wpadnie, to będzie miał ciężkie śledztwo. A przysięga konspiracyjna mówiła: "tajemnicy sobie powierzonej niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało". Niezłomnie. Można było truciznę przegryźć; przyznam się, że nigdy nie nosiłem pastylki. Raz tego mocno żałowałem, ale to już w innych czasach
– przyznał.
Stanisław Szuro opowiadał, że najpierw siedział na Montelupich.
Pewnego razu wywołano kilkunastu więźniów do transportu, ale powiedziano, żebyśmy się nie bali, bo nie jedziemy do Oświęcimia. Wsadzili nas do autobusu, pod niewielką eskortą. Kiedy dojechaliśmy, to zobaczyliśmy druty kolczaste; to był świeżo otwarty obóz w Pustkowie, koło Dębicy. Kiedyś był tam polski poligon. Potrzebowali ludzi do pracy i przywieźli tam jeszcze więźniów z Majdanka, ale było ich za mało, więc dosłownie zrobili obławę we wsiach
– mówił.
Opowiadał, że panował tam głód, który jest strasznym doradcą.
Ale o tym jak jest w obozach wiedziałem dość dobrze, bo opisywaliśmy to w prasie podziemnej - Oświęcim i inne rzeczy. W obozie wtedy szalał tyfus. Pamiętam jak mnie zaciągnęli do baraku i na dwóch zestawionych pryczach położyli nas trzech. Ja miałem tyfus, drugi dezynterię, trzeci zapalenie płuc; oni umarli, ja przeżyłem. Pamiętam, że stał przy mnie jakiś facet w białym kitlu, którego wziąłem za lekarza. Zapytałem, czy jak przyniosą mi jedzenie, to mam jeść czy nie, bo jeśli będę jadł to podskoczy mi gorączka, a jak nie to umrę z głodu. Padła błyskawiczna rada: "rób jak chcesz, i tak zdechniesz". Jak się potem okazało, to był kowal, nie lekarz, a kitel miał dlatego, że dobijał tych, których należało szybciej wykończyć. Bo "obrót chorymi" wyglądał w ten sposób, że trzeba było dobić jednych, żeby zrobić miejsce dla nowych. I dobijało się tych z brzegu. Ja miałem szczęście, że kapo mnie trochę lubił, więc mnie nie dobili, choć leżałem wtedy blisko drzwi. Potem dostałem - już od prawdziwego lekarza - zastrzyk wzmacniający serce, który być może uratował mi życie
– wspomina.
Opowiada, że po likwidacji obozu w Pustkowie pod koniec lipca 1944 roku trafił do Sachsenhausen.
Przywieźli nas wtedy trzydziestu, a blokowemu kazano dostarczyć właśnie tylu do transportu, więc władował nas. I w ten sposób wylądowałem w najgorszym, makabrycznym lagrze Bergen-Belsen, koło Hanoveru. Tam nawet nie chodziło się już do pracy. Rano był apel; miałem szczęście, że już nie było mrozów, bo na mrozach to nikt by nie przeżył. Śniadanie było "gwizdane", na apelu trzymali cię cztery, pięć godzin, musiałeś stać nic nie robiąc. Kto nie wytrzymał, przewracał się i leżał. Wreszcie obiad - miseczka jakiejś rozgotowanej brukwi, liczyliśmy, że przeciętnie 10 łyżek. Po tym wszystkim rozchodziliśmy się, a wieczorem znowu krótki apel; potem kawa, kromeczka chleba i koniec. Każdy był po jakimś czasie "muzułmanem" (skrajnie wycieńczonym więźniem), któremu niewiele już brakuje do śmierci. Każdy z nas prosił Boga, żeby go przewieźli gdziekolwiek
– mówił.
Udało mu się uciec. Po powrocie do Krakowa zaangażował się w działalność podziemia antykomunistycznego. Przyjęto go do Ruchu Oporu Armii Krajowej. W grupie był konfident. Wtedy został aresztowany.
Ponieważ w pewnej chwili ktoś zapukał do drzwi, pochodzę, pytam: kto tam? Usłyszałem nasze hasło i pseudonim kolegi. Otworzyłem, ale zamiast kolegi stało dwóch typów, każdy miał dwa pistolety w rękach, a mój był daleko ode mnie. Miałem do wyboru - jak to się mówi - być martwym bohaterem, albo żywym cwaniakiem. Wybrałem to drugie, licząc, że może jeszcze jakaś okazja się potem trafi. No niestety, trafiła się dopiero po 10 latach. Wyprowadzili mnie i po różnych wstępach - Montelupich znowu - stara znajoma. Mogłem podziwiać różnicę reżimów - za Niemców był głód, a potem, za okupacji (sowieckiej) głodu nie było, natomiast jedzenie było wstrętne. Jak wyszedłem z więzienia, to sobie przysiągłem, że dopóki nie będę umierał z głodu, kaszy do ust nie wezmę
– opowiada moment zatrzymania.
Trafił do więzienia.
Tam starałem się wmówić sobie - podskórnie zresztą miałem takie przeczucie - że ten wyrok nie będzie wykonany. Nastawiałem się na to, bo bałem się, żeby się nie załamać w momencie wykonania wyroku, nie wygłupić się. Co prawda wiedziałem jak to wygląda, to się tak szumnie nazywało: rozstrzelanie. Prowadzili cię po schodach, ktoś ci nagle strzelał z tyłu głowy - tak to wyglądało praktycznie, a potem trupa chowano nie wiadomo gdzie. Wreszcie dowiedziałem się, że jest amnestia, więc już wtedy wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Wylądowałem na 15-letnim wyroku. W więzieniu oczywiście spotykałem różnych ludzi, nasłuchałem się najrozmaitszych historii z różnych dziedzin, począwszy od lotnictwa, skończywszy na podziemiu
– powiedział.
Co dziś mjr Szuro przekazuje młodym ludziom?
Niech się trzymają zasad Pisma Świętego: bądź albo czerwony, albo biały, a nigdy różowy ani fioletowy. Ja w każdym razie, gdyby mi przyszło drugi raz przeżywać to, co przeżywałem, to oczywiście zmieniłbym pewne szczegóły, ale w zasadzie nie żałuję życia. Patriotyzm znaczy dla mnie to, że kocham swój kraj. Polska mi się po prostu podoba, nie chciałbym w innym kraju żyć
– stwierdził.