10 wtop „czystej wody”, czyli rok z nielegalną TVP » Czytaj więcej w GP!

Józef Poniatowski – książę, który karku nie zgiął. Wcielenie charakteru narodowego

Żyjemy w czasach, w których słowo zostało odklejone od czynu. Nauczono nowe pokolenia tego, iż nie ma ono znaczenia, jest pustą formułą, nie niesie ze sobą sensów i zobowiązań. Odszedł już świat, w którym danie słowa znaczyło tyle, iż czasem umierano, by go nie złamać. Świetlistym przykładem wierności danemu słowu był depozytariusz polskiego honoru, książę Józef Poniatowski. Pepi zginął w nurtach Elstery 210 lat temu, 19 października 1813 roku…

Józef Poniatowski
Józef Poniatowski
Josef Grassi, Public domain, via Wikimedia Commons

Wielkim admiratorem księcia był jego biograf i historyk Szymon Askenazy, profesor Uniwersytetu Lwowskiego. We Lwowie właśnie powstała i została wydana jego praca „Książę Józef Poniatowski 1763–1813”, która cieszyła się wielką poczytnością nie tylko wśród historyków, lecz także wśród zwykłych ludzi. Zyskiwała popularność tym większą, im bliżej było odzyskania niepodległości i im więcej wzorców moralnych szukać trzeba było dla młodego, powstającego wojska. Pisał Askenazy w setną rocznicę śmierci księcia, w przedmowie do trzeciego wydania: „Wiecznie młody Wódz Naczelny, Poniatowski (…) kochany jest od swoich i za cnoty i za wady, kochany za to, iż w jednych, a nawet w drugich był świetnem wcieleniem charakteru narodowego, kochany za wysileń swych i zgonu piękno tragiczne, niby zogniskowane w jego osobie odbicie tragicznych losów zbiorowości”. I dodawał na koniec: „Polot rycerski księcia Józefa, jedna z najwaleczniejszych psychiki zbiorowej polskiej cecha, unieśmiertelniła jego imię, bo, będąc sama z liczby nieśmiertelnych ogniw przeszłości i poręk przeszłości, pozostałą w duszy narodu i pozostać musi”. Po 1918 roku, w kolejnych wydaniach biografii, pojawiła się też dedykacja autorska na frontyspisie:

„Odrodzonemu Wojsku Polskiemu to wspomnienie Wodza, w którym żyło męstwo, honor, sumienie, ludzkość i nieśmiertelność polska”. 

Naczelny Wódz

19 października 1813 roku poranek był „wietrzny, pochmurny”, zaś „siwa mgła podnosiła się z bagnistego nadrzecza, rozkładała po ogromnej równinie, przesycała oparami świeżej krwi, łączyła z mżącym gdzieniegdzie, przejmującym do szpiku, jesiennym deszczem, z dymem palących się przedmieść lipskich i nieustających salw armatnich i karabinowych, tak gęsta, że o kilkadziesiąt kroków trudno było widzieć” – z literacką swadą opisywał Askenazy ostatni dzień życia księcia Józefa. Kiedyś tak pisywało się książki historyczne, że czytać je można było prawie jak literaturę piękną. 

Dzień ów był dniem mistycznym, prawie nierealnym, prawie że wywiedzionym z jakiejś intuicji i imaginacji narodowej. Kto bowiem miał zginąć w nurtach Elstery w trakcie bitwy zwanej bitwą narodów? Naczelny Wódz odrodzonego po rozbiorach Wojska Polskiego – archetyp postaci, za którą idzie i pójdzie znowu żołnierz polski, ten na nowo kształtowany, lepiony przez kolejnego Wodza – komendanta Józefa Piłsudskiego. Zbiegały się rocznice w roku 1913 – bo przecież nie tylko był to rok 100. rocznicy śmierci księcia Józefa, lecz także mijało lat pięćdziesiąt od wybuchu powstania styczniowego. Piłsudski jeździł z serią wykładów o powstaniu, a strzelcy ze Związków i Drużyn Strzeleckich wychowywani byli na książkach mających umocnić ich morale, ukształtować żołnierskie kręgosłupy. Czytano więc Sienkiewicza i Żeromskiego, czytano romantyków polskich. I czytano także biografię Askenazego o niezłomnym księciu polskim sprzed wieku – tym, który ucieleśniał w sobie to wszystko, co najlepsze w tradycji Wojska Polskiego: odwagę, honor, miłość bezwarunkową do ojczyzny. 

Wychowany w Wiedniu książę mógł wybrać inną duchowo-życiową drogę. Mógł być „Europejczykiem” pełną gębą. Zresztą w jakiejś mierze był – jego umiejętność zdobywania niewieścich serc „na salonach” szła w parze z umiejętnościami wojskowymi. Gdy go jednak wezwał na służbę w wojsku polskim jego stryj, król Stanisław August Poniatowski, zamiast ścieżki „wiedeńskiej” wybrał książę ścieżkę „polską”. Od 1789 roku, gdy dostał (notabene wraz z Tadeuszem Kościuszką) stopień generała-majora i dowództwo IV dywizji, stał po stronie naprawy Rzeczypospolitej. Trwały obrady Sejmu Wielkiego, a po uchwaleniu Konstytucji 3 maja książę Pepi był nie tylko jej gorącym zwolennikiem, lecz także stanowił, wraz ze swymi ułanami, ramię zbrojne, które osłaniało obrady. Wszystko po to, by nikt nie przeszkodził w uchwalaniu aktu mającego służyć naprawie ojczyzny. Rok później był już dowódcą całego Wojska Polskiego bijącego się z Rosją w trakcie wojny w 1792 roku. 

Cursus honorum

Jeden z najważniejszych momentów w życiu księcia to chwila, w której po zwycięskiej bitwie pod Zieleńcami dowiedział się, że król przystąpił do Targowicy, zdradził sprawę Konstytucji 3 maja, zdradził ojczyznę. Najlepiej moment ten opisał w pamiętnikach Julian Ursyn Niemcewicz, donosząc, że Józef Poniatowski zbladł okrutnie i wyglądał jak rażony piorunem. Przez dłuższą chwilę nie był w stanie uwierzyć w tę straszną wieść przyniesioną przez posłańca od księżnej Izabeli Czartoryskiej z Puław. 

Był wówczas świeżo po otrzymaniu (jako pierwszy Polak) orderu Virtuti Militari, ustanowionego zresztą na jego własne życzenie. Owe wartości wojskowe, sięgające jeszcze rzymskich wzorców, oznaczały, iż mężczyzna w służbie państwowej musi się kierować zasadami honoru. Cursus honorum oznaczało u Rzymian karierę w służbie państwa, w której najzaszczytniejsze role, szczyt niejako owej służby, wiązały się z piastowaniem funkcji dowódcy wojskowego. Konsulowie dowodzili armiami w czasie wojny. W etycznym kodeksie przywiązywano olbrzymią wagę do Słowa. 

Słowo niosło ze sobą sensy i wartości. Mówcy rzymscy, słynni oratorzy uczyli się retoryki u najlepszych (greckich najczęściej) nauczycieli i szermowali słowem w debatach publicznych, mowach, sporach politycznych. Danie komuś słowa oznaczało niejako „przypieczętowanie” zamiaru gwarancją honorową, złamanie słowa to była hańba. Tak to funkcjonowało także w średniowiecznym etosie rycerskim, szlacheckim. Polski oficer czy żołnierz, zobowiązany przysięgą, prędzej by umarł, niż przysięgę złamał. To nie sienkiewiczowska wyobraźnia, lecz fakt, część mentalnej mapy dawnej Polski, której gdy się nie rozezna, nie sposób zrozumieć działań naszych antenatów. 

Najwierniejsi z wiernych

W czasie wojen napoleońskich „dane słowo” miało wymiar absolutnie fundamentalny. Obowiązywało wszystkie strony. Gdy oto nasi oficerowie trafiali do niewoli brytyjskiej, mogli na terenie Anglii poruszać się wolno, nieprzetrzymywani w areszcie, jeśli dali słowo, że nie uciekną. To coś, co zapewne obecnie nie mieściłoby się nikomu w głowie – zwolnić z aresztu oficera wrogiej armii, mając jako jedyną gwarancję tego, że nie ucieknie, dane przez niego… słowo honoru!

Podobnie widział książę Józef kwestię naszego sojuszu z Napoleonem. Rozumiał to tak, iż wiążemy się z nim na dobre i na złe. Co oznaczało, iż będziemy walczyć u boku Francuzów nie tylko wtedy, gdy Bonapartemu będzie się wiodło, lecz także wtedy, gdy coś pójdzie źle. Stąd nasza stała wojskowa aktywność także w trakcie dramatycznego odwrotu Wielkiej Armii spod Moskwy czy wreszcie stanięcie „tu, gdzie trzeba” w trakcie bitwy pod Lipskiem. 

Napoleon, już po przegranej lipskiej batalii, gdy polskie wojsko uznało (po śmierci księcia Józefa), że obowiązek został wypełniony, zwrócił się w bezpośredniej mowie do Polaków, prosząc, by zostali przy nim dalej, chociaż nadciągają coraz trudniejsze, mówiąc po sienkiewiczowsku, „terminy”. Dał też wówczas słowo, że on sam Polaków nigdy nie opuści. Obie strony dochowały sobie wierności także w latach 1814–1815. Nasi byli z cesarzem do końca, najwierniejsi z wiernych – szwadron naszych szwoleżerów ochotników popłynął na Elbę i wrócił stamtąd, by znowu bić się do końca, aż do Waterloo. A cesarz? Gdy podpisywał w Fontainebleau, w roku 1814, traktat kapitulacyjny, wymógł na przeciwniku gwarancje dla Polaków, by mogli spokojnie, bez przeszkód i z honorami, wrócić do Polski…

Trzeba umrzeć mężnie

Książę Józef miał przed śmiercią w nurtach Elstery wypowiedzieć słynne zdanie: „Bóg mi powierzył honor Polaków, Jemu tylko go oddam”. Trzeba wiedzieć, że nim doszło do owej dramatycznej sceny uwiecznianej na obrazach i rycinach, kiedy wódz kona na rękach swych oficerów, Poniatowski został kilka razy poważnie raniony. Askenazy pisał: „(…) Wtedy po raz trzeci otrzymał postrzał w rękę, lecz owinąwszy ją chustką, na koniu pozostał. Otaczający go sztab, generałowie Małachowski, Grabowski i inni, wobec odciętego odwrotu i niemożności dłuższej obrony błagali go, aby się poddał, osobę swoją dla kraju zachował. On nie słuchał. Oczy miał krwią nabiegłe, twarz nienaturalnym pałającą rumieńcem, znużony był, wyczerpany śmiertelnie, osłabiony od ran, zgorączkowany, na wpół przytomny, odpowiadał na wszystko – »Il faut mourir en brave« (»Trzeba umrzeć mężnie«)”.

Potem rzucił się wpław do Pleissy (dopływu Elstery). Wydostał się na drugi brzeg. Błąkał się pieszo wśród mgły i dymu. Tam trafiła go czwarta kula. Podtrzymywany przez swych żołnierzy, odzyskał świadomość i kazał sobie dać kolejnego konia. „Ociekał krwią – pisze Askenazy – był już zapewne ranny śmiertelnie, śmierć miał w spojrzeniu i wyrazie, ale na ponawiane błagania towarzyszów nie odpowiadał już wcale, tylko coś z gniewnem uniesieniem mówił bez związku o Polsce i honorze”. Potem zobaczył nieprzyjacielską piechotę, Spiął konia i ruszył. Rzucił się w nurty Elstery… Tam dosięgła go kolejna kula. W lewą pierś. Zniknął pod wodą. 

„Tak żył i umarł książę Józef Poniatowski” – zakończył swoją opowieść Askenazy. 

Sto lat po śmierci Poniatowskiego Szymon Askenazy wygłosił rocznicową mowę okolicznościową. Moment ostatnich chwil księcia przedstawił w niej plastycznie i poruszająco, rysując alternatywę dla bohaterskiej śmierci. Co by było po drugiej stronie? Zaszczyt, blichtr, wspaniałe przyjęcie „skruszonego” dowódcy przez cara Aleksandra i hańba ugięcia karku. A tymczasem „Książę Józef nie chciał. Nie chciał uchylić karku. Wspięła się w nim prawość, pańskość, udzielność niepodległej Polski. Rzekł: »Trzeba umrzeć mężnie!« Rzucił się naprzód i zginął. Póki Polska Polską, imię jego żyć będzie”.

 



Źródło: Gazeta Polska

Tomasz Łysiak