Wojna ze szczególnym natężeniem toczyła się w Warszawie, mieście znienawidzonym przez Hitlera. W końcu listopada 1939 roku szef RSHA (Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy) Reichsführer Heinrich Himmler ustanowił podległy sobie urząd dowódcy SS i policji na obszarze Warszawy dystryktu warszawskiego (SS-und Polizeiführer im Distrikt Warschau). Temu zwierzchnikowi sił policyjnych podlegali lokalni komendanci policji bezpieczeństwa, policji porządkowej oraz dowódcy formacji SS.
Od 1941 roku szefem SSPF był Ferdinand von Sammern-Frankenegg, który aż do 19 kwietnia 1943 roku kierował w dystrykcie akcją „Reinhard”, czyli eksterminacją Żydów. Miał na sumieniu co najmniej ćwierć miliona istnień ludzkich, głównie Żydów z getta warszawskiego. Gdy pierwszego dnia powstania w getcie von Sammern-Frankenegg przeprowadził nieudany atak na pozycje powstańców, został odwołany ze stanowiska pod zarzutem „ochrony Żydów”. Zastąpił go Jürgen Stroop, który po miesiącu powstanie stłumił. Na stanowisku pozostał do września. Stroop był typem narcyza: pozował do „heroicznych” fotografii na terenie getta, sporządzał obszerną dokumentację swych działań (zresztą na jej podstawie go w 1952 roku powieszono), listy skazywanych na śmierć Polaków podpisywał stopniem, imieniem I nazwiskiem.
Nazwiska jego następcy na stanowisku SSPF (od 25 września) Warszawa przez kilka następnych miesięcy nie była w stanie poznać, mimo że rozpętał terror, który nawet tak ciężko doświadczonemu społeczeństwu wydawał się niebywały.
Codziennie na słupach ogłoszeniowych i murach pojawiały się nowe płachty afiszy z nazwiskami Polaków już rozstrzelanych lub do rozstrzelania przeznaczonych. Lecz w podpisie widniała tylko nazwa stanowiska. Egzekucje w miejscach publicznych miały Warszawę zastraszyć: „Na Barskiej wówczas, kiedy poszłam zobaczyć miejsce po egzekucji, na murze były ślady po kulach, krew, szczątki mózgów. Straszne widowisko. Grupa ludzi, trudno powiedzieć tłum, ale prawie tłum ludzi, który zbiegł się po tej strzelaninie. To było w zimie, więc były kwiatki doniczkowe. Ten, który klęczał, modlił się i płakał. Tym razem przyjechali po raz drugi. Tłum prysnął. Oni to wszystko zniszczyli na Barskiej. […] Czyli egzekucje, które wprowadził Kutschera jako formę restrykcji, w rezultacie działały wręcz, powiedziałabym, podniecająco, mobilizująco do oporu” – wspominała Elżbieta Dziębowska „Dewajtis”, łączniczka z Kedywu. To ją wraz z Marią Stypułkowską „Kamą”, Aleksander Kunicki „Rayski”, wybrał do rozpracowania nowego dowódcy policji i SS. „Rayski” był szefem wywiadu oddziału „Agat”. Agat to skrót od wszystko mówiącego słowa: „Anty-gestapo”. „Rayski” był cierpliwym, starannie planującym, pilnującym szczegółów rasowym wywiadowcą: „Nagle, w pewnej chwili, wykwita przed nami jakiś niepozorny człowieczek. Jak dziś pamiętam – pumpy. Pamiętam, wtedy był w ubraniu beżowym, ale zawsze nosił albo beżowe, albo szare. Później skojarzyłam, że dlatego się tak łatwo rozpływa na ulicach” – tak zapamiętała „Dewajtis” swe pierwsze spotkanie z dowódcą.
Kunicki wtapiając się w otoczenie krążył po ulicach dzielnicy niemieckiej. Spostrzegł, że w jej sercu pojawił ktoś nowy i anonimowy: niewątpliwie wysoki oficer – po luksusowej limuzynie sądząc – lecz zawsze ukrywający mundur i dystynkcje pod skórzanym płaszczem. W ciągu następnych dni ustalił, że oficer ów mieszka w Alei Róż 2, że codziennie dojeżdża samochodem do komendantury policji w Alejach Ujazdowskich – chociaż oba budynki dzieli niespełna 200 metrów. Wtedy do akcji wkroczyły „Dewajtis” i „Kama”. Opowiada „Kama”: „Stałyśmy w różnych miejscach po dwadzieścia minut i krócej, chodziło o to, żeby nie przebywać za długo w jednym miejscu, żeby zmieniać swoje dyżury, nie tak, że ktoś obserwując, widziałby, że ja odchodzę, a koleżanka przychodzi. Miałyśmy z góry wyznaczone godziny i miejsca, w których mamy obserwować jeden lub drugi dom”. Dodajmy, że był to styczeń. Po czterech tygodniach inwigilacji udało się żołnierzom AK ustalić precyzyjny rozkład dnia oraz zwyczaje obserwowanego.
Pewność, że obserwowanym oficerem jest nowy SSPF Warszawy i dystryktu warszawskiego „Rayski” zyskał, gdy udało mu się zerknąć do księgi meldunkowej, ustalić, że w Alei Róż 2 mieszka SS-Brigadenführer Franz Kutschera oraz zdobyć jego zdjęcie. Zapadła decyzja, że zamach zostanie wykonano rano, bowiem wtedy „samochód nadjeżdżał od Mokotowskiej. Zawsze z kierowcą mundurowym, jakimś żandarmem. Często w asyście jakiegoś adiutanta”. Z pracy Kutschera wracał o różnych godzinach. Miejscem ataku musiały być Aleje Ujazdowskie. Samochód „przejeżdżał z Alei Róż 2 w Aleje Ujazdowskie 23. W linii prostej jest to sto czterdzieści metrów. [..] Wtedy, kiedy miał skręcić w lewo z Alej Ujazdowskich do sklepionej bramy, gdzie były otwierane drewniane wierzeje, wszystkie pojazdy, jakie były na ulicy, musiały się zatrzymać, bowiem miał prawo do włączenia żółtych świateł, tylko dla wysokich dygnitarzy niemieckich”. Zaplanowano, że wjazd zostanie zablokowany przez samochód prowadzony przez akowca, wtedy do akcji wkroczą pozostali uzbrojeni w broń maszynową i granaty...
Cały artykuł prof. Tomasza Panfila można przeczytać w tygodniku GP.