Wciąż istnieją słowa, po które sięgając, człowiek ma pewność, że mówiąc Mickiewiczem, „gdziekolwiek się znajdzie, skoro myśli, czuje, działa, może być pewnym, że w tejże samej chwili tysiące jego spółrodaków myślą i czują podobnie jak on”.
W jednym z esejów pomieszczonych w książce „Głowa owinięta koszulą” Jarosław Marek Rymkiewicz powraca do roku 1842 i wykładu XXIII Adama Mickiewicza – tego, w którym poeta użył słów
„niewidzialna spójnia”, próbując objaśnić
fenomen narodowej wspólnoty.
„Wspólnota narodowa jest wspólnotą losu, członków jednego narodu łączy tajemny węzeł”, pisze Rymkiewicz, przekładając na współczesną polszczyznę znaczenie słów Mickiewicza, który 170 lat temu objaśniał:
„człowiek gdziekolwiek się znajdzie, skoro myśli, czuje, działa, może być pewnym, że w tejże samej chwili tysiące jego spółrodaków myślą i czują podobnie jak on”.
Jak mówi Rymkiewicz, jeśli gdzieś ów tajemny węzeł jest opisany, to „tym miejscem mogą być tylko dzieła wielkich poetów narodowych”. Aby odebrać narodowi jego wspólnotę, trzeba mu więc odebrać jego poetów.
Pomieszanie w języku
Ich ojczyzną jest język. To on jest fundamentem, gwarantem, że „tysiące spółrodaków myślą i czują podobnie”. Nie oznacza to wcale, że wszyscy myśleć i czuć mają to samo. Chodzi o dającą siłę przetrwania narodom pewność, że gdy sięgamy po istotne słowa, znaczą one to samo dla członków narodowej wspólnoty.
Nie bez powodu język był zawsze obiektem najbrutalniejszych ataków ze strony totalitarnych inżynierów ludzkich dusz. Wiedzieli oni doskonale, że nie wystarczy narodom odebrać ziemię, miasta i elity. Że potrzebna jest zagłada języka. Stąd usilne próby (jakże często udane) porwania, splugawienia, podmienienia języka.
Stąd triumfy nowomowy, kodu, w którym słowa pozostawały te same, lecz narzucano im skrajnie odmienne znaczenia. Do sukcesu nie było nawet potrzebne całkowite zwycięstwo. Wystarczyło wpojenie nowomowy części podbitego ludu – tak by jego obywatele przestali się nawzajem rozumieć, mimo sięgania po te same słowa.
Rozterki po polsku
Żyjemy w niebezpiecznych czasach. Słowa są przedmiotem szczególnego zainteresowania ze strony niezliczonych manipulatorów. Tych, którzy porwanych słów chcą używać, aby sprzedawać nam towary, których nie potrzebujemy, rozbudzać potrzeby, które rzekomo musimy zaspokajać, by kontrolować nas na tyle mocno, abyśmy się nie wymknęli, ale na tyle łagodnie, byśmy się nie zorientowali. Wszyscy ci sprzedawcy marzeń, polityczni manipulatorzy, macherzy od reklamy, połączeni są niechęcią do „tajemnego węzła”, do „niewidzialnej spójni”. Zbiorowościami świadomymi swojego pochodzenia i złączonymi wspólnym językiem i wyznawanymi wartościami trudno manipulować.
Dopiero człowiek pozbawiony oparcia w „tysiącach jego spółrodaków”, którzy „myślą i czują podobnie jak on”, jest idealnym obiektem dowolnej manipulacji.
Wielu współczesnych nie docenia, jak potężną bronią przeciw manipulacjom jest język. Tymczasem często nawet ci, którzy głośno kontestują „niewidzialną spójnię”, szarpiąc się na różne sposoby z Herbertowskim „okrwawionym węzłem”, ulegają jego mocy. Oto nieustannie podkreślający swoją odmienność, śląskość i dystans do polskości czy też „kłopot z polskością” pisarz Szczepan Twardoch opublikował w mijającym roku powieść („Morfina”), w której daje wyraz swoim tożsamościowym rozterkom. Ale – rzecz godna podkreślenia, bo paradoksalna – książka, która jest manifestem nieufności wobec wszelkich „tajemnych węzłów”, jest jednocześnie wielką polską powieścią. Pomnikiem polskiego języka, którym Twardoch posługuje się jak mało kto ze współcześnie piszących.
Bo ile by Twardoch nie pisał o swoich rozlicznych tożsamościach, to przecież jego ojczyzną jest język, w którym pisze – po polsku przecież czytał swojego ukochanego Ciorana czy Maraia, a jego książki i eseje są dziełami na wskroś polskimi. Także wtedy, gdy sens polskości kwestionują.
Słowa mogą wszystko
Piszę te słowa w przededniu Wigilii Narodzenia Pańskiego, a także dnia imienin pana Adama, wracając do dawnych lektur, wierszy i poematów, w których znaleźć można to, co tak bardzo pasuje do czasu Bożego Narodzenia: duchowe bogactwo, wrażliwość na piękno, niezłomną nadzieję na odmianę losu i pewność, że nie jest się samotnym w oczekiwaniu na cud. To właśnie w tych dniach mocno, jak nigdy indziej, poczuć można siłę „niewidzialnej spójni” i „tajemnego węzła”, gdy śpiewamy kolędy Franciszka Karpińskiego czy pieśni, których autorów nigdy już nie poznamy, bo ich żywoty na zawsze pozostaną tajemnicą wieków minionych.
Wciąż istnieją słowa, po które sięgając człowiek ma pewność, że „gdziekolwiek się znajdzie, skoro myśli, czuje, działa, może być pewnym, że w tejże samej chwili tysiące jego spółrodaków myślą i czują podobnie jak on”. I wciąż jest to przedmiotem okrutnej irytacji tych wszystkich, którzy uważają, że jedynie przez nich zaprojektowana przyszłość przynieść może cokolwiek dobrego.
„Ta woda, te słowa cóż mogą, cóż mogą, książę”, pytał kpiąco Fortynbras martwego Hamleta w wierszu Zbigniewa Herberta „Tren Fortynbrasa”. Otóż mogą –
słowa mogą wiele. Słowa mogą wszystko – dlatego tak wielu jest chętnych do panowania nad nimi.
Aby odebrać narodowi jego wspólnotę, trzeba mu odebrać jego poetów.
By odebrać mu poetów, trzeba im odebrać słowa. Obrona słów, języka, wspólnych znaczeń jest więc naszą powinnością w walce przeciw wielkim imitatorom nowego wieku. Wśród nich słowo-fundament: słowo, które „ciałem się stało”. „Niewidzialna spójnia” Adama Mickiewicza. „Tajemny węzeł” Jarosława Rymkiewicza. Zatem – nie tylko szczęśliwych i spokojnych, ale przede wszystkim wspólnych Świąt Bożego Narodzenia wszystkim Czytelnikom życzę.
Autor jest pisarzem i publicystą nowego tygodnika Pawła Lisickiego. W latach 2008–2011 kierował działem krajowym „Rzeczpospolitej”. Redaktor naczelny portalu wNas.pl i autor radia WNET. Niedawno ukazała się jego powieść „Demokrator”
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Piotr Gociek