GaPol: TRUMP wypowiada wojnę cenzurze » CZYTAJ TERAZ »

Coraz mniej pozorów

Ostatnie wydarzenia pokazują, że establishment, czyli siły dominujące w III RP, coraz bardziej rezygnują z pozorów. Najlepiej widać to w zachowaniu głównych mediów, które relacjonować powinny to, co się dzieje, ale w Polsce relacjonują to, co ich zda

Ostatnie wydarzenia pokazują, że establishment, czyli siły dominujące w III RP, coraz bardziej rezygnują z pozorów. Najlepiej widać to w zachowaniu głównych mediów, które relacjonować powinny to, co się dzieje, ale w Polsce relacjonują to, co ich zdaniem, obywatele wiedzieć powinni.

Brak pozorów nie oznacza jednak zaniechania szczytnych haseł. Medialni wyrobnicy tak jak ich polityczni odpowiednicy nadal obracają nimi na wszystkie strony, lecz coraz bardziej jest to tylko niezwykle ważny, ale jednak rytuał. W PRL-u też w kółko słyszeliśmy odmieniany przez rządzących we wszystkich przypadkach cały katalog wartości, choć nikt, łącznie z deklarującymi, nie traktował ich serio. Odrzucanie pozorów przez elity III RP nie oznacza więc rezygnacji z górnolotnych frazesów, ale odchodzenie od elementarnych zasad i standardów, których przestrzeganie do niedawna usiłowano przynajmniej udawać.

Dziennikarska czystka

Ponad miesiąc temu artykuł „Trotyl na wraku tupolewa" stał się przyczyną czystki, która definitywnie zmieniła kształt dziennika „Rzeczpospolita" i doprowadziła do realnej likwidacji tygodnika „Uważam Rze". Czystka ta wspomagana była przez główny nurt medialny, który zorganizował wręcz nagonkę na niepokornych dziennikarzy. Nieco starszym musiało to przypominać atmosferę PRL, a zwłaszcza kampanie przeciwko wrogom socjalizmu w rodzaju „antysyjonistycznej" nagonki z roku 1968.

Pretekstem do tych działań stała się manipulacja prokuratora wojskowego płk. Szeląga, który na początku konferencji prasowej zaprzeczył, że odkryto materiały wybuchowe w rozbitym samolocie, aby następnie powiedzieć, że cząstki substancji znalezionych na wraku wprawdzie mogą mieć taki charakter, ale na razie nie zostało to udowodnione. Na wyniki czekać mamy (nie wiadomo dlaczego) pół roku. Co więcej, okazało się, że pozostawiliśmy je Rosjanom.

Ponieważ wcześniej prokuratura wykluczała obecność materiałów wybuchowych, samo badanie na ich obecność jest więc zasadniczą zmianą jej stanowiska, która powinna zainteresować każdego prawdziwego dziennikarza. Reprezentanci głównego nurtu zachowali się jednak jak propagandowi funkcjonariusze, nie chcąc dostrzec tego, co naprawdę powiedział prokurator Szeląg.

Na posiedzeniu komisji sejmowej 4 grudnia zarówno eksperci, jak i szef prokuratury wojskowej zmuszeni byli stwierdzić, że wszystko wskazuje na to, że na kadłubie tupolewa znaleziono jednak trotyl. Te wypowiedzi powinny były wywołać wstrząs. Zostały jednak w ogromnej mierze przemilczane. W głównym nurcie medialnym pojawiły się niemal wyłącznie jako… polemika czy kpina. I o tym piszę, oznajmiając, że pozory się kończą.

Smoleński odruch Pawłowa

A oto przykład tekstu, który powinien przejść do antologii manipulacji, chociaż, niestety, takich wypowiedzi możemy znaleźć zatrzęsienie.

W „Gazecie Wyborczej" Piotr Cieśliński pisze, żeby było śmiesznej, w dziale naukowym: „Jeśli nie ma uprawdopodobnionego podejrzenia zamachu, wskazanie detektora jest w tej chwili niewiele warte".

Innymi słowy: jakiekolwiek dowody na rzecz zamachu są nic nie warte, gdyż nie ma uprawomocnionej hipotezy zamachu, której nie można uprawomocnić, gdyż wszelkie dowody świadczące na jego rzecz są z zasady niewiele warte, gdyż nie ma uprawomocnionej…

Zajmuję się tym idiotyzmem nie tylko po to, aby pokazać, że sekta wypadkowa gotowa jest w obronie swojej wiary powtarzać dowolne głupstwa, ale głównie dlatego, że autor tego artykułu odsłonił absurd dominującego podejścia do sprawy smoleńskiej. Niestety, te pseudoargumenty, dzięki zastępującemu rozumowanie wielokrotnemu powtarzaniu, wywołały u dużej części Polaków coś w rodzaju reakcji warunkowej, która każe reagować niechęcią na wszelkie informacje czy rozumowania przeczące oficjalnej wersji. Czynnikiem sprzyjającym oficjalnej wersji był także, wzmacniany przez dominujące ośrodki, lęk przed konsekwencjami ewentualności zamachu. Dziś jednak trzeba coraz większej ostentacji w lekceważeniu rozsądku i zasad logiki, aby kwestionować jakąkolwiek możliwość zamachu.

Zgodnie z tym podejściem, każdy rozumny człowiek musi na wstępie przyjąć, że był to wypadek, gdyż zamach nie został udowodniony, a jakiekolwiek przesłanki na jego rzecz należy odrzucić, gdyż… zamach nie został udowodniony. Oczywiście, ten paralogizm wzbogacany jest całym zestawem inwektyw, epitetów, kpinek i szyderstw. Tylko oszołom, ignorant, wariat, wyznawca teorii spiskowej mógłby zakładać, że he, he: sztuczna mgła, bomba helowa itp. O ewentualności zamachu można tylko „bredzić" itd., itp.

Dominacja sekty

Właściwie jedyną pseudorzeczową przesłanką postawy narzucanej przez oficjalne ośrodki jest uznanie braku motywów ewentualnego zamachowca. Miało być pewne, że Lech Kaczyński nie mógł być wybrany na drugą kadencję; po co więc było go zabijać? Jednakże ani pewności takiej mieć nie mogliśmy, ani eliminacja Kaczyńskiego z wyborów nie była jedynym, a nawet najbardziej prawdopodobnym motywem, jaki należy brać pod uwagę. Zresztą przy badaniu terrorystycznych aktów zakładanie racjonalnych powodów nie jest właściwym podejściem, a przyjęcie, że jesteśmy w stanie wszystkie motywy rozpoznać, jest przejawem nierozsądnej pychy, a nie racjonalności.

Brałem kiedyś udział w dyskusji na ten temat z Bartłomiejem Sienkiewiczem, ekspertem od służb, spraw wschodnich i paru innych rzeczy. Stwierdził on na wstępie, że zamach w Smoleńsku z powodu braku motywów ze strony Rosjan (jakby tylko Rosjanie mogli go dokonać) jest wykluczony. Po czym bardzo długo rozwodził się nad tym, jak bardzo na rękę Moskwie jest destabilizacja Polski i wewnętrzny podział, który po Smoleńsku nastąpił. Mojego pytania: czy nie widzi, że sam sobie zaprzecza, wydawał się nie rozumieć.

Nie mówię, że nie było także zwolenników teorii zamachu, którzy od razu założyli, że był on przyczyną tragedii i następnie wyłącznie szukali dowodów na jego potwierdzenie. Jednak to sekta wypadkowa, odrzucająca możliwość zamachu – podczas gdy traktowana jest ona dziś jako jedna z równoprawnych hipotez w wypadku każdej katastrofy samolotowej – dominuje i uniemożliwia dochodzenie prawdy. Powinno ono polegać nie na przyjęciu określonej wiary, ale badaniu wszystkich danych i weryfikacji założeń.

Pogłębianie zimnej wojny

Wyznawcy wypadku od początku każdą wątpliwość usiłują sprowadzić do „wiary w zamach". W ten sposób ustawiają się w lepszej pozycji. Jeśli naprzeciw siebie będziemy mieli dwa wyznania, to wygra (w tej kwestii) to, które wspierane jest przez dominujące ośrodki i posiada nieporównanie więcej narzędzi do swojego propagowania. W walce wyznań dowody i argumenty nie będą miały znaczenia.

Okazuje się jednak, że mimo wszystko przez gęstą sieć oficjalnych zaklęć przedziera się coraz więcej kwestionujących je faktów. I nie chcę powiedzieć wcale, że zamach został udowodniony, chociaż coraz więcej przesłanek świadczy na jego rzecz. Udowodnione zostało natomiast bezspornie, że oficjalna wersja jest funta kłaków nie warta, a rządowe śledztwo nie było prowadzone po to, aby dojść prawdy, ale po to, żeby ogłosić, że tragedia spowodowana została przez, najlepiej zawiniony przez prezydenta i jego ekipę, wypadek. Udowodnione zostało również – i potwierdzane jest wciąż – że główne media i ich celebryci nie zachowywali się jak dziennikarze, ale jak funkcjonariusze propagandowi narzucający społeczeństwu określoną wersję zdarzeń i dezawuujący wszystkie wątpliwości oraz tych, którzy je podnosili. Ponieważ coraz trudniej obronić oficjalną wersję, jej rzecznicy stają się coraz bardziej brutalni i rezygnują z pozorów.

Hipokryzja nie jest zjawiskiem, które należy wychwalać, mimo to jej elementy są społecznie niezbędne. Jeśli jest hołdem, który występek składa cnocie, to jest także uznaniem istnienia moralnego porządku, któremu wprawdzie nie zawsze jesteśmy w stanie sprostać, ale co najmniej powinniśmy uznawać jego istnienie.

Fakty opisane na początku, takie jak przemilczanie informacji czy podawanie ich od razu z deprecjonującym komentarzem są jaskrawym łamaniem elementarnych dziennikarskich standardów i pogłębiają aurę zimnej wojny domowej w naszym kraju.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Bronisław Wildstein