Czterdzieści lat temu, na oczach przechodniów, w proteście przeciwko kłamstwu katyńskiemu, samospalenia dokonał Walenty Badylak. Ten dramatyczny czyn do końca peerelu, ale też i w III Rzeczpospolitej był niemal praktyczne zapomniany…
Piątek. 21 marca 1980 roku. Pierwszy dzień wiosny. Choć dzień zapowiada się na mroźny, to promyki słońca nieśmiało przebijają przez chmury i padają na kamienice na Rynku Głównym w Krakowie. Miasto budzi się do życia. Mniej więcej kwadrans przed godziną ósmą do znajdującej się na rynku pompy z wodą podchodzi starszy mężczyzna i przy pomocy łańcucha przywiązuje się do niej, a następnie podpala. W kieszeniach kurtki ma butelki z łatwopalnym płynem. Buchają kłęby ognia i dymu.
Nie ciągnij mnie, bo ja jestem przywiązany…
Na początku obecni na rynku ludzie nie wiedzą co się dzieje. Dopiero po chwili zaskoczenie zamienia się w przerażenie. Płonie człowiek. Jeden ze świadków tragedii Mieczysław Drabik tak wspominał te chwile: „W pierwszej chwili myślałem, że może stojący obok studni mężczyzna – widziałem go – odmraża studnię, ale po chwili zobaczyłem, że on jak gdyby obejmuje studnię. Podbiegłem do niego od tyłu i nie zważając na płomienie, usiłowałem go odciągnąć. Wtedy jeszcze palił się tylko na dole. On jednakże powiedział do mnie spokojnym głosem >>nie ciągnij mnie bo ja jestem przywiązany<<. Zapytałem >>czym<<, a on powiedział >>łańcuchem<<. Ja nie widziałem łańcucha, więc ciągnąłem go dalej, nawet zerwałem trochę z niego kurtkę...”. Przypadkowi przechodnie także próbowali gasić płomienie, ale ich próby okazały się nieskuteczne. Mężczyzna zmarł w karetce, w drodze do szpitala.
Za Katyń, za demoralizację młodzieży…
Kim był człowiek, który zdecydował się na tak dramatyczny protest i w imię czego dokonał samospalenia? 76-letni Walenty Badylak urodził się w Krakowie, w 1904 roku, w tak biednej rodzinie, że od dziecka musiał ciężko pracować. Ostatecznie zdobył zawód i został piekarzem. Jeszcze przed wojną został szczęśliwym mężem, a wkrótce ojcem, bo Badylakom urodził się syn. Po napaści Niemców i Sowietów na Polskę, Walenty pracował w fabryce maszyn rolniczych. Jednocześnie pod pseudonimem „Szymon”, działał w szeregach Armii Krajowej. Dla Walentego wybuch wojny okazał się też początkiem rodzinnego dramatu: żona, która była Ślązaczką, zdecydowała się na podpisanie volkslisty, a syn wstąpił do Hitlerjugend. Dla Badylaka musiał to być ogromny cios, ale dopiero po zakończeniu wojny rozwiódł się z żoną i zdobył opiekę nad synem. Postanowił rozpocząć nowe życie na ziemiach odzyskanych. W Mrowinach koło Świdnicy otworzył piekarnię. Niestety po kilku latach, przy pomocy domiarów i innych administracyjnych działań, komuniści doprowadzili Badylaka, podobnie zresztą jak tysiące innych drobnych przedsiębiorców, do upadłości. Po upadku piekarni pracował jeszcze w Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Ruch” w Żarach. I znów w jego życiu, obok dramatów zawodowych, pojawiły się jak refren dramaty rodzinne. Jego ukochany syn, jedynak, szantażowany przez bezpiekę i wyrzucony ze szkoły, wstąpił do zbrodniczej Informacji Wojskowej. W 1955 roku Walenty Badylak wrócił na stałe do rodzinnego Krakowa. Tutaj pracował między innymi w Akademii Górniczo-Hutniczej i Zakładach Miejskiej Zieleni. Na początku lat sześćdziesiątych XX wieku przeszedł na emeryturę. W połowie lat siedemdziesiątych spadł na niego kolejny cios. Zmarła jego żona Irena Sławikowska (jej pierwszy mąż kapitan Eugeniusz Sławikowski został zamordowany w Katyniu). Patrząc więc na dramatyczne losy życiowe Walentego Badylaka łatwiej zrozumieć tych kilka słów jakie znaleziono na tabliczce zawieszonej na szyi zmarłego: „Płatni przez katyńskich morderców renegaci wyrzucili 15-letniego jedynaka ze szkoły. Z solidnej piekarni zrobili knajpę. Jedynak rozpił się”.
Będę was wspomagał
W marcu 1980 roku mijała nie tylko 40. rocznica zbrodni katyńskiej, ale też kłamstw i zatajania prawdy na temat wymordowania ponad dwudziestu tysięcy polskich oficerów. O ile tuż po wojnie komuniści bezczelnie kłamali na temat zbrodni katyńskiej, a tych wszystkich, którzy nie bali się mówić prawdy zamykali w więzieniach, wyrzucali z pracy i represjonowali, to w epoce Gierka cenzura opracowała konkretne standardy kłamstw. Zalecenia brzmiały następująco: „W opracowaniach naukowych, pamiętnikarskich, biograficznych – informowano cenzorów – można zwalniać sformułowania w rodzaju >> zmarł w Katyniu<<, >>zginął w Katyniu<<. Gdy w przypadku użycia sformułowań w rodzaju >>zginął w Katyniu<< podawana jest data śmierci, dopuszczalne jest jej określenie wyłącznie po lipcu 1941 roku”. Ponadto zalecano, by cenzorzy zwracali uwagę na określenie „jeńcy wojenni” i w odniesieniu do polskich oficerów uwięzionych przez Sowietów używali określenia „internowani”. Informowano też urzędników, że wszelkie nekrologi, czy też informacje o nabożeństwach w intencji ofiar Katynia „mogą być zwalniane wyłącznie za zgodą kierownictwa GUKPPiW”. W latach siedemdziesiątych również władze na Kremlu dołożyły nowy komponent kłamstw. Tym razem miał on na celu wmówienie opinii publicznej na zachodzie, że Katyń to dzieło Niemców. Sowieccy towarzysze postanowili nagłośnić zbrodnię niemiecką z marca 1943 roku, która miała miejsce we wsi Chatyń. W języku angielskim nazwa zniszczonej wioski brzmi „Khatyn” i nie był to oczywiście przypadek – zapraszani do Chatynia politycy zachodni i dziennikarze wielokrotnie ulegali manipulacji myląc Katyń z Chatyniem. Jakie jeszcze motywacje obok krzyku o prawdę katyńską towarzyszyły Walentemu Badylakowi, tego pewnie nigdy się już nie dowiemy. Nie pozostało po nim nawet żadne zdjęcie. W jego domu znaleziono list pożegnalny, w którym pisał do najbliższych: „Kochani – jeżeli tam nie ma nicości, a są duchy bratnie, będę was wspomagał, a w chwilach szczególnych odczujecie moją obecność – ojciec i dziadek”.
Zmarły był leczony z powodu choroby psychicznej…
Dramatyczne samospalenie przeciwko katyńskiemu kłamstwu pozostało właściwie bez echa. Choć już kilka godzin po tragedii wokół pompy płonęły znicze i pojawiły się kwiaty, to propaganda komunistyczna postanowiła zrobić wszystko, aby prawda o proteście nie wyszła na jaw. Ponieważ akt samospalenia dokonał się na oczach wielu przechodniów, a wieść pocztą pantoflową rozeszła się po całym Krakowie, komuniści musieli przyjąć jakąś wersję wydarzeń. Nie mogli udawać, że nic się nie stało. Poinformowano więc społeczeństwo, że samobójca od wielu lat cierpiał na chorobę psychiczną. Tak jak z Ryszarda Siwca – który w 1968 roku podczas dożynek na Stadionie Dziesięciolecia dokonał samospalenia w proteście przeciwko agresji na Czechosłowację i udziale w niej Ludowego Wojska Polskiego – zrobiono pijaka, który podpalił się przypadkowo, tak z Walentego Badylaka postanowiono zrobić wariata. 22 marca 1980 roku w „Dzienniku Polskim” ukazała się następująca informacja: „W godzinach rannych 21 bm. na Rynku Głównym w Krakowie miał miejsce samobójczy wypadek. Mężczyzna w starszym wieku targnął się na swoje życie przez oblanie się benzyną i podpalenie. W drodze do szpitala zmarł. Samobójcą okazał się 76-letni mieszkaniec Krakowa Walenty Badylak. Ustalono, że zmarły od wielu lat był leczony z powodu chronicznej choroby psychicznej”. W ten sposób propaganda starała się zafałszować historię Walentego Badylaka. Następnego dnia, w niedzielę odbywały się wybory do sejmu PRL i wojewódzkich rad narodowych, nie można było pozwolić, aby obywatele zajmowali się jakimś tam „incydentem”. Zresztą poza prasą lokalną informacje o samospaleniu Badylaka nie były podawane. Tymczasem propaganda pracowała na pełnych obrotach. Według oficjalnych danych frekwencja wyborcza wyniosła 98,87 procent, a na istniejący od 1952 roku Front Jedności Narodu, czyli PZPR i jej satelitów zagłosowało 99,52 procent uprawnionych do głosowania. Na I sekretarza PZPR Edwarda Gierka, miało zagłosować 99,97 procent. Kto mógł wtedy przypuszczać, że już za kilka miesięcy towarzysza Gierka zmiecie fala rodzącej się Solidarności, dzięki której też, po raz pierwszy w peerelu będzie można mówić głośno prawdę o zbrodni katyńskiej
Walenty Badylak tego nie doczekał, śledztwo w sprawie jego śmierci umorzono już 20 czerwca 1980 roku.
Prawda o samospaleniu Badylaka
O tym, co wydarzyło się 21 marca 1980 roku na krakowskim rynku, przez kolejną dekadę wiedziało niewielu. Dopiero na początku lat 90., dzięki pracy i zaangażowaniu ludzi z Instytutu Katyńskiego, prawda ujrzała światło dzienne. Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że Walenty Badylak nie był leczony z powodu choroby psychicznej. Wszystkie doniesienia na ten temat, łącznie z zeznaniami lekarza, były kłamliwe. W 1990 roku w miejscu samospalenia Walentego Badylaka wmurowana została tablica pamiątkową, którą odsłonił jego wnuk, ksiądz Wojciech Badylak.