Kiedy w Niedzielę Wielkanocną na Państwa śniadaniowych stołach pojawi się święconka, a po powrocie z mszy rezurekcyjnej nadejdzie czas podzielenia jajeczkiem, Jan „Ptaszyn” Wróblewski obok tradycyjnych wielkanocnych potraw postawi na stole wielki tort. Zapłonie na nim 80 świeczek. Nasz jazzowy mistrz 27 marca ma swój wielki jubileusz.
Jest żyjącym i ciągle koncertującym „uniwersytetem jazzu”. Przez jego zespoły przewinęły się dziesiątki dzisiejszych luminarzy gatunku, granie u boku „Ptaka” było i jest zaszczytem. Kiedy w połowie lat 80. minionego stulecia wraz z kolegami zagraliśmy z nim w popularnym programie „5–10–15”, było to dla młodych muzyków jak dotknięcie Boga! Bo to ikona jazzu, człowiek, który za życia wpisał się na trwałe w naszą historię muzyki. Nic dziwnego.
Popularny i wręcz uwielbiany „Ptaszyn” obecny jest wszędzie tam, gdzie dzieją się rzeczy ważne dla naszego swingowania. Jego sylwetkę pięknie kreśli Paweł Brodowski, niegdyś rozchwytywany muzyk, wieloletni współpracownik Czesława Niemena, dzisiaj szef magazynu „Jazz Forum”.
– Ptaszyn? Co tu można powiedzieć odkrywczego, to człowiek instytucja. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych, cenionych saksofonistów, aranżerów, publicystów, kompozytorów, bandleaderów, popularyzatorów jazzu, konferansjer, radiowiec popularnej Trójki, twórca „Trzech kwadransów jazzu”, najsłynniejszej audycji jazzowej w Polsce, którą nieprzerwanie prowadzi od 40 lat! Myślę, że miarą jego pozycji w całej muzyce jest powszechny szacunek, którym jest darzony. Jego zespoły zawsze należały do ścisłej czołówki całego europejskiego jazzu – mówił popularny dziennikarz przed dwoma tygodniami w czasie jubileuszowego koncertu „Ptaszyna” w Studiu im. Agnieszki Osieckiej.
Nonkonformista od zawsze
To tam wprost na scenie, z instrumentem w ręku „Ptaszyn” celebrował jubileusz w szczelnie wypełnionej publicznością sali. Były torty, okolicznościowe ciepłe słowa, puchar od przyjaciół, kwiaty i niekończące się życzenia. Była też muzyka, oczywiście jazzowa: od swingujących transkrypcji z moniuszkowskiej spuścizny, przez stylowe frazy latynoskie i soczysty mainstream. Wśród obecnych na scenie znaleźli się m.in.: Dorota i Henryk Miśkiewiczowie, Wojtek Niedziela (przez ponad trzy dekady pianista, dorastał „w jazzie” u boku jubilata), Marcin Jahr, Sławek Kurkiewicz, zespół Old Timers i Paweł Tartanus. Klasą dla siebie byli Robert Majewski (trębacz zagrał na fluegelhornie tak zjawiskowo, że śmiało można mówić o najwyższym światowym formacie) oraz porywający, swingująco-śpiewający wprost zza perkusji Andrzej Dąbrowski (brawo za niesztampowy pomysł!).
Jan „Ptaszyn” Wróblewski urodził się w Kaliszu w 1936 r., a jego jazzowy debiut datuje się na słynny I Festiwal Muzyki Jazzowej, czyli rok 1956. To było święto nonkonformizmu, muzycznej rewolty z Leopoldem Tyrmandem na czele. Ten festiwal przeszedł do historii jako święto bikiniarstwa, a wspomnienie o wielkim napisie „Dupa” niesionym w pochodzie na modłę parady nowoorleańskiej, żyje do dzisiaj. Jedną z liter miał – jak mówią wtajemniczeni – nieść właśnie „Ptaszyn”, wówczas członek sekstetu Krzysztofa Komedy. Dla prawdziwej, tej niezmanipulowanej przez komunę historii sopocka impreza była oficjalnym wyjściem gatunku z katakumb i otwarciem nowej ery. Festiwal wyewoluował w ciągu trzech lat do legendarnego Jazz Jamboree.
Grał z największymi
„Ptaszyn” otwierał naszym muzykom drzwi na sceny amerykańskie, kiedy jako młodzieniec zagrał w międzynarodowej młodzieżowej orkiestrze jazzowej legendarnego festiwalu w Newport. Jego późniejsze lata naznaczone są formacjami: Jazz Believers, Polish Jazz Quartet, SPPT Chałturnik, Grand Jazz Orchestra, ale dla mnie „Ptaszyn” to mistrz kameralnych klimatów. Lider genialnych jazzowych combo, takich do – maksimum – sześciu, siedmiu muzyków. To na takie składy rewelacyjnie aranżuje, tam mogli i nadal mogą wypowiedzieć swoją miłość do jazzu ci, którzy w tej materii mają coś istotnego do powiedzenia. W takich konwencjach nagrał liczne płyty, oddał hołd swoim mistrzom, ale i pokazał zarówno najwyższy kunszt improwizatora, jak i... poczucie humoru. To „Ptaszyn” potrafił wymyślać tytuły w stylu: „Dlaczego małpa szczy do piwa” (to swingująca trawestacja popularnego niegdyś dowcipu) czy „Wśród serdecznych przyjaciół psy Ptaszyna zjadły, czyli dlaczego nie zagraliśmy koncertu w Kongresowej”.
Chętnie wspomina liczne ciekawe sytuacje z artystycznego życia, gigantów, którzy odegrali wielką rolę. W jednym z wywiadów tak relacjonował: „W 1958 r. pojechałem do Stanów jako członek międzynarodowej orkiestry jazzowej. Ideą było, aby każdy muzyk pochodził z innego kraju. Odbywały się więc liczne przesłuchania. Miałem to szczęście, że nasi jazzmani mieli wówczas kłopoty z czytaniem nut, a ja byłem w tym dobry. W Ameryce grał z nami Louis Armstrong. Byliśmy wszyscy potwornie spięci, ale Louis okazał się wspaniałym facetem. Bez żadnych oporów z nami rozmawiał. Dostałem od niego autograf, na torebce od ziół, które pijał. Ktoś jednak zainteresował się moją pamiątką i podprowadził autograf”.
„Oprócz Satchmo zetknąłem się z Gerrym Mulliganem, a na jego jamach grałem z Bennym Goodmanem. Spotkałem też Sonny Rollinsa. Opowiadano o nim legendy, jaki to jest nieużyty. Kiedy spotkałem go w Belgii, okazało się, że nie ma w tym cienia prawdy. Była też historia z Charlesem Mingusem. Do końca tego nie wiadomo, ale mówiło się, że miał powiązania ze światem gangsterskim. Podczas przyjęcia w ambasadzie USA w Warszawie Mingus nagle oświadczył, że chce mu się spać i chętnie wróciłby do hotelu. Wtedy Willis Connover, amerykański krytyk i propagator jazzu, wpadł w panikę. Zaczął na gwałt organizować transport, a że takowego nie było, wypadło na mnie, że musiałem odwieźć Mingusa swoim samochodem. Wszyscy byli przekonani, że jeśli Mingus nie trafi do hotelu natychmiast, to pozabija ludzi. Pamiętam, że kiedy wsiadł do mojego volkswagena, to aż resory jęknęły” – opowiada jak zwykle barwnie.
Potęga jazzu
Nic dziwnego.
Często mówi się, że „Ptaszyn” Wróblewski o jazzie potrafi opowiadać jak równi mu mistrzowie: Bogusław Kaczyński o operetce, a Jerzy Waldorff o muzyce poważnej. Bez wątpienia obok tego, że w tym gronie jest jedynym żyjącym autorytetem muzycznym, ma jeszcze coś szczególnego. Zdradza to Wojciech Konikiewicz, guru naszej jazzowej awangardy, ale i artysta pełen podziwu i szacunku dla dokonań „Ptaka”.
– Jan „Ptaszyn” Wróblewski stoi w pewnej sytuacji „ponad wymienionymi”, bo jest czynnym muzykiem! „Ptaszyn” jest na gruncie muzyki takim odpowiednikiem giganta Sonny Rollinsa i od początku do teraz pozostał tej tradycji – bardzo szlachetnej i głębokiej – wierny. Jazz to muzyka korzeni, „Ptaszyn” jest Rollinsowcem i za to Mu cześć i chwała. Ale pamiętajmy, że również przecierał polskie ścieżki w Stanach Zjednoczonych, dokąd trafił pewnego dnia w sam środek tygla, bez stresu i bez kompleksów. Wymienia się rozmaite jego formacje jazzowe, projekty, płyty, ale według mnie, całkowitym szczytem jego kariery i wielką zasługą było to, co robił w latach 70. W tych czasach wiele pisał i aranżował jednakowo pięknie zarówno na poziomie jazzu, jak i rozrywki, a perłą w koronie jego dokonań było powołanie absolutnie znakomitej formacji – Orkiestry Studia Jazzowego Polskiego Radia. To on skupił grupę wspaniałych muzyków jazzowych: Szukalskiego, Nahornego, Stefańskiego, Jarczyka, Stańkę i wielu innych. Czysto artystycznie był to genialny projekt – mówi Konikiewicz.
– Nagrywali sporo dla fonoteki radiowej, mieli też w składzie moim zdaniem absolutnie największą postać polskiego jazzu – Zbigniewa Seiferta. Szkoda, że to studio nie przetrwało do naszych czasów, może więc trzeba je odtworzyć? Należy się polskiemu jazzowi, czyli czemuś, z czego w świecie słyniemy in plus, taka instytucja. Odtworzona teraz jako dowód uznania dla „Ptaszyna”? Bo mało kto tak jak on, jest popularyzatorem jazzu, ale i muzykiem bez podziału na gatunki i style. W audycjach pięknie wspomina potęgę jazzu i opowiada o tym jazzie genialnie, a to, co mówi, ma swoją wagę. Ale pragnę zaznaczyć, że w mojej opinii przestał być drogowskazem gatunku. Opowiedział się za muzyką środka jazzu, nawet swój zespół nazwał „Mainsteam”, ale czy zawsze trzeba być rewolucjonistą? – zastanawia się Konikiewicz.
A my w imieniu czytelników i całej naszej redakcji życzymy jubilatowi 200 lat! Bo 100 to raptem za lat dwadzieścia, popularny „Ptak” jest zaś jak Wawel – był, jest i pozostanie po wieki. Jego muzyka też.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Piotr Iwicki Polskie Radio