Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

​Pies łańcuchowy Tuska

Zgodziłem się na polityczną dyskusję z Palikotem w Gardzienicach, nie wiedząc za bardzo, z kim mam do czynienia. Pojedyncze informacje na jego temat nie były złe.

Zgodziłem się na polityczną dyskusję z Palikotem w Gardzienicach, nie wiedząc za bardzo, z kim mam do czynienia. Pojedyncze informacje na jego temat nie były złe. Dynamiczny, zainteresowany kulturą przedsiębiorca o konserwatywnym zacięciu. Katolik. Po oficjalnym spotkaniu usiłowałem z nim porozmawiać, ale wyjątkowo nie szło. Prawdopodobnie bez uprzedniego przygotowania nie wie, co ma mówić. Bo niby skąd?

Próbował żerować na liberalno-konserwatywnym pastwisku. Pisał o biznesie ufundowanym na wartościach i kontestował oligarchiczny porządek III RP. Czas jakiś wydawał nawet tygodnik konserwatywny „Ozon”. Dość szybko jednak zorientował się, że prawdziwe frukta są dokładnie po przeciwnej stronie. Toteż przecwałował tam z dnia na dzień.

Im bardziej go nie ma, tym bardziej pragnie istnieć: jako polityk, intelektualista, ideolog. Wie, że we współczesnym świecie specjalistami od kariery są piarowcy, czyli reklamiarze, profesjonaliści od sprzedaży. Rozumują, a może raczej kojarzą oni, a on za nimi, że rzecz to produkt, a produkt to opakowanie. Przejmuje ono funkcję zawartości, gdyż klienci na jego podstawie podejmują decyzję. Rzeczy nikną, pozostaje pozór, symulakrum. Na fundamencie takich intuicji tej tak ważnej dziś grupy zawodowej wyrastają obiegowe opinie, które dominują w potocznym myśleniu. Rodzi się z tego poczucie, że nic nie istnieje naprawdę, obcujemy wyłącznie z odbiciami, grą złudzeń, którą mamić można ogłupiałą publiczność. To wyobrażenie staje się metafizyką ponowoczesności.

Magiczne formuły

Palikot nie ma żadnych oporów, moralność to dla niego tania ułuda dla prostaczków. Przecież nie ma nic stałego ani jednoznacznego; jaka etyka obowiązuje grę refleksów? W tym kalejdoskopie pustki czuje on jednak żarłoczną potrzebę istnienia, której nie potrafi zaspokoić. Prowadzi go libido dominandi, które nie zna granic, a skoro wynajmuje najlepszych specjalistów, krojczych wizerunku, to dlaczego nie ma osiągnąć tego, czego zapragnie? Dlaczego nie ma zostać prezydentem, prawodawcą, wieszczem? Staje się więc pilnym uczniem profesjonalistów, którzy modelują jego wizerunek, strategię, inscenizują kolejne spektakle. Cel wydaje się już w zasięgu ręki i… wszystko na nic.

Zaprosiłem do swojego programu telewizyjnego na temat marketingu politycznego Piotra Tymochowicza, speca, który współtworzył Palikota, a wcześniej preparował Andrzeja Leppera. Tak jak przypuszczałem, okazał się dość prymitywnym osobnikiem, który nauczył się grać na paru prostych instrumentach ludzkiej psychiki. Punktem wyjścia jest autokreacja na szamana, osadzenie się w roli wtajemniczonego, który ma udział w niedostępnej innym wiedzy. Służą temu magiczne formuły w rodzaju: „nowe ujęcie analizy transakcyjnej w zastosowaniu do analizy osobowościowej i model multitripleksowy”, które mają onieśmielać profanów. Każdy z owych czarodziejów od wizerunku ma na podorędziu kilka takich pseudonaukowych zaklęć. Są oni żywym dowodem degeneracji, do jakiej musi prowadzić specjalizacja i jej kult. W zinstrumentalizowanej rzeczywistości powinny przecież istnieć formuły na wszystko, algorytmy jednoznacznie rozwiązujące wszelkie problemy. Człowiek nauczony racjonalnie akceptować ów zmechanizowany, całkowicie odczarowany świat, nie potrafi w nim żyć. Musi powoływać ersatze cudowności. Jednym z nich jest infantylne zawierzenie fachowcom, którzy przejmują funkcję cudotwórców.

Po pierwsze jednak, aby inni byli w stanie uwierzyć w ich możliwości, specjaliści muszą zbudować wizerunek własny. Tymochowicz jest zabawnym zderzeniem kreacji i natury. Ta pierwsza objawia się w ubiorze, fryzurze, wystudiowanym, niskim, spokojnym, budzącym zaufanie głosie, a także tym, co mówi. Wywodzi o precyzji swoich działań i pewności, jaką daje mu naukowy warsztat, którym dysponuje. Odpowiedział, że każdego byłby w stanie uczynić prezydentem Polski. „A siebie?” – dopytałem. Oczywiście, siebie również. Dlaczego więc tego nie robi? Bo go to nie interesuje.

Kreacja zderza się jednak z jego lisim obliczem i czujnymi ruchami gałek ocznych. W przyszłości da się pewnie wyeliminować tego typu błędy natury.

Relatywny sukces speców od wizerunku wyrasta w dużej mierze z ich prymitywizmu. Apelują do najniższej strony człowieka – takiego, jakiego znają, bo podobnego do nich. Ludzie o pewnej inteligencji i wrażliwości wstrzymują się przed niektórymi zachowaniami, które po prostu wydają się żenujące. Trudno im przekroczyć pewne granice, mimo że we współczesnym świecie zostały one zakwestionowane. Wizerunkowi kuglarze nie mają takich oporów, nie dlatego, że są w stanie racjonalnie je przekroczyć, oni po prostu nie zdają sobie z nich sprawy, nie pojmują ich istnienia. Ich praktyka szybko natrafia na granice, dlatego ktoś taki jak Palikot nigdy nie dostanie się do najwyższego kręgu politycznego, a jego kariera będzie efemeryczna. Najlepsi spece wizerunkowi sprzymierzają się z kim innym, z tymi, którzy mają określone potencje i rokują, że mogą dostać się na szczyt: Clintony, Blairy, Obamy, Kwaśniewskie, Tuski. To im współcześni sofiści pomagają zdobyć władzę.

Pustka intelektualna

Podobieństwo naszych czasów do przełomowego momentu cywilizacji w Atenach, gdy rodziła się dojrzała forma racjonalizmu, czyli filozofia, jest uderzające. Wszystkie podobieństwa wskazują jednak także fundamentalną różnicę. Sokrates, miłośnik mądrości, a to oznacza słowo „filozof”, pojawił się jako reakcja na triumf relatywizmu, a więc dominację opinii. Sofiści, którym stawił czoło, twierdzili, że ich sprzedawana za pieniądze sztuka, czyli retoryka, pozwala osiągnąć dowolny cel. Nieprawdopodobnie znajomo brzmią ich relatywizujące formuły w rodzaju tej, najgłośniejszej, Protagorasa, że „człowiek jest miarą wszechrzeczy”. Sofiści nie znali innych technik, ograniczali się więc do języka, szeroko rozumianej sztuki przekonywania i zjednywania. W tym sensie różnica nie jest duża: rozszerzamy dziś pojęcie języka i tekstu na wszelkie formy ludzkiego (i nie tylko) wyrażania się, na wszystkie wytwory, które znaczą, a każda wyprodukowana przez człowieka (i nie tylko) rzecz ma znaczenie.

Obecnie doszliśmy do przeciwległego bieguna, odrzucamy wiedzę na rzecz opinii, podważamy prawdę w imię retoryki. Kwestionujemy Sokratesa i jego następców. Niekiedy wprost. Głoszą to postmoderniści: Gianni Vattimo, który postuluje „słabe myślenie”, Jean-François Lyotard, ogłaszający koniec „wielkich narracji”, czy John Gray, który wprost afirmuje sofistów przeciw Sokratesowi. Powrót do źródeł epoki i odwrócenie jej fundamentalnych tendencji jest efektem zużycia się form kulturowych. Nie chcę powiedzieć, że jest to nieuniknione, a cywilizacja nie potrafi przezwyciężyć tego kryzysu. Tego nie wiemy, ale wyczerpanie definiuje epokę, w której się znaleźliśmy, i zjawisko powrotu do przedsokratejskiej sofistyki. Jako wykwit zużycia staro-nowe formy przybierają karykaturalny kształt. Z jednej strony mogą wykorzystywać rozmaite instrumenty, które ofiarowuje postęp techniczny, z drugiej – znaczą coraz mniej i zaczynają same siebie parodiować. Z jednej strony wszystko ulega ilościowemu spotęgowaniu, hipertrofii formy, z drugiej – następuje zanik leżących u ich podstaw idei. Czy współcześni mistrzowie sofistyki dorastają do Protagorasa lub Gorgiasza?

Antycznym pierwowzorem Palikota może być Trazymach lub Kalikles, ale zestawienie tych, jakkolwiek negatywnych, protagonistów platońskich dialogów z „facetem od Ruchu” budzić może jedynie śmiech. I to nie tylko z powodów intelektualnych.

Wcielenie kiczu w alei Przyjaciół

Palikot jest wcieleniem kiczu. Wystarczy na niego popatrzeć. To estetyczny zgrzyt. Groteskowe ptaszydło z grzebieniem na czubku i indyczym podgardlem. Jego fryzury, ubiory, sposób mówienia i bycia, jego język – wszystko to wygląda jak karykatura. A fizjonomia? Nie potrafili nic z nią zrobić nawet ci sowicie opłacani specjaliści od wizerunku.

To, że Palikot był pupilem mediów i ośrodków opiniotwórczych, z perspektywy czasu będzie trudne do wyobrażenia. Stało się tak częściowo dzięki kupionym – zwykle za błyskotki – ich pracownikom, ale głównie z powodu tożsamości nihilistycznej ideologii, którą prezentują medialni wyrobnicy i lider Ruchu, który przekuwa ją na polityczny projekt i jednocześnie, nieświadomie, parodiuje. Odsłania jej groteskowy wymiar. Nie jest to dostrzegane ani przez niego, ani przez wyznawców tej samej wiary. Przez nich Palikot rozpoznawany jest nie tylko jako towarzysz broni, ale wręcz członek rodziny. W ten sam sposób przyciąga i inne opiniotwórcze postacie.

Wkupuje się w tę rodzinę wszelkimi możliwymi środkami. Nabył mieszkanie w alei Przyjaciół, żeby być blisko Michnika. Czapkował Jaruzelskiemu, kręcił się wokół Urbana. Czego nie robił…

Swoją karierę w PO zaczynał od zapłacenia za książkę „Solidarność i duma” Tuska, którą podobno napisał Śpiewak (piszę podobno, a przecież wiem). Mam ją z piękną dedykacją jej nominalnego autora, która bardzo mnie dowartościowuje.

Podeptać Smoleńsk

To wtedy, pod dętym pretekstem nepotyzmu, Tusk usunął z listy lubelskiej jednego z liderów PO – Zytę Gilowską, aby na jej miejsce wprowadzić Palikota, którego kampanię wielkimi pieniędzmi sfinansowali studenci i emeryci. Wprawdzie oszustwa takie to łamanie prawa, ale jak to w III RP, prokuratura nie znalazła dowodów winy. Podobnie sędzia, która uniewinniła go za nieodprowadzenie podatku od kupna samolotu, uznając, że przyczyną jest jego „filozoficzny stosunek do pieniądza”. Matactw finansowych Palikota uzbierałoby się nieco, łącznie z wyprowadzaniem pieniędzy do rajów podatkowych. Nie przeszkodziło mu to w karierze medialno-politycznej.

Pozycję w klubie PO Palikot uzyskał, fundując winne libacje kilkuosobowemu gronu wokół Tuska. Podobno osobiście przynosił trunki, a gdy ich zabrakło, był po nie posyłany.

Wprawdzie został oddelegowany do komisji „Przyjazne państwo”, gdzie miał zwalczać biurokrację, ale z jej prac pozostały wyłącznie fotografie depczącego czy drącego stosy przepisów przewodniczącego. Prawdziwą karierę zaczął robić, kiedy, jak sam to stwierdził, zaczął „niszczyć godnościowe podstawy prezydentury Kaczyńskiego”. Owa wyszukana formuła oznaczała obrażanie prezydenta, szydzenie z niego i organizowanie wymierzonego weń przemysłu pogardy. Przy wsparciu chętnych mediów i nieustającym, radosnym rechocie zwolenników deptał Palikot wszelkie normy życia publicznego i elementarnej przyzwoitości. Można by powiedzieć o nim, że był psem łańcuchowym Tuska, gdyby porównanie nie było nieco wyświechtane, a jego łańcuch wyjątkowo długi.

Katastrofa smoleńska zintensyfikowała tylko ten proceder. Palikot drwił z ofiar oraz ich rodzin i rzucał na nie najbardziej ohydne oskarżenia. Był wtedy głównym komentatorem TVN od wszystkiego, a zajmował na antenie tyle czasu co największe gwiazdy. Wypowiadał się na każdy temat. „Wyborcza” publikowała jego ideowe „eseje”, w których deklarował, że zmieni etos Polaka i obali dominację Mickiewicza na rzecz swojego patrona, Gombrowicza. Teksty jego autorstwa eksponowane w podobno ambitnej gazecie były skrajnie infantylne i dyletanckie. Wiedza Palikota na temat Gombrowicza przypominała wyobrażenie licealisty, który przeczytał bryk z „Ferdydurke” i wie, że autor „Ślubu” to ktoś, kto robi sobie jaja z polskiej tradycji. W ten sposób autor „Transatlantyku” został upupiony przez winiarza z Biłgoraja. Jakby Pijak ze „Ślubu” usamodzielnił się i zaczął prowadzić działania przeciw swojemu twórcy. Ale Pijak był postacią bardziej złożoną.

Ślad ładu

Nie do końca jasna jest rola Palikota w ponurych awanturach wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Z pewnością był ich duchowym patronem. Nie wiemy, na ile, jak mówią pogłoski, był w nie zaangażowany organizacyjnie oraz finansowo. Akcję przeciw krzyżowi bezpośrednio po wygranych wyborach sprowokował przyjaciel Palikota, prezydent Komorowski. Oficjalnie konserwatysta.

To na fali nihilizmu rozpętanego przez przemysł pogardy i wojnę cywilizacyjną tudzież na cwanej kampanii wyborczej przygotowanej przez specjalistów dostał się Palikot do parlamentu jako trzecia siła polityczna w Polsce. Mogę się pochwalić, że nazajutrz po wyborach, gdy wszyscy rozważali niezwykłą przyszłość polityczną osobnika o plastikowym narządzie, w dużej analizie na łamach „Rzeczpospolitej” napisałem, że tylko cudem może dostać się do Sejmu kolejnej kadencji i nie będzie tam miał żadnego znaczenia. Niemniej jego destrukcyjna rola w polskim życiu publicznym stała się już faktem. Ostatnio obserwujemy spektakularny upadek Palikota. Cieszy mnie to. To nie wyłącznie schadenfreude. Być może to ślad ładu, który ujawnia się w naszej rzeczywistości?

Powyższy fragment pochodzi z najnowszej książki Bronisława Wildsteina „Cienie moich czasów” (wyd. Zysk i S-ka 2015).

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Bronisław Wildstein