Nigdy nie oczekiwałem wiele po nowym przewodniczącym Rady Europejskiej, ale to, co zobaczyłem, okazało się nawet poniżej moich skromnych oczekiwań. Niedawno w grupie europosłów z różnych krajów wspominałem, że Donald Tusk jest dobrym mówcą, a w Polsce prezentował się jako polityk energiczny, a niekiedy nawet brutalny. Spotkało się to z niedowierzeniem – moi rozmówcy widzieli bowiem w Brukseli kogoś zupełnie innego:
polityka niepewnego siebie, cichego, mającego problemy z komunikacją z otaczającym go środowiskiem. Powszechne jest przekonanie o uzależnieniu Tuska od kanclerz Angeli Merkel. Wygląda na to, że pada on właśnie ofiarą krajowej propagandy sukcesu, którą byliśmy zalewani po jego wyborze na stanowisko unijne – tego niesamowitego rozbuchania oczekiwań. To zapewne dlatego w dyskusji w polskich mediach Jacek Saryusz-Wolski z PO przekonywał, że nazywanie Tuska „prezydentem Europy” jest błędem.
Okazuje się nagle, że pan przewodniczący tylko koordynuje i działa na zapleczu. Trzeba przyznać, że przy naszym ekspremierze nawet jego poprzednik na stanowisku przewodniczącego RE – powszechnie krytykowany Herman Van Rompuy – jawi się jako wyrazisty profesjonalista…
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Zdzisław Krasnodębski