Rozpoczynający się rok w gospodarce jest opatrzony dużą niepewnością wynikającą z czynników politycznych i tych o charakterze ekonomicznym. Czynniki polityczne to głównie pogłębiające się niepokoje związane z coraz większym zagrożeniem atakami terrorystycznymi w krajach Europy Zachodniej i wojną toczoną przez Rosję na Ukrainie. Niepewność o charakterze ekonomicznym to zbliżający się kolejny poważny kryzys w strefie euro, tym razem jednak dotyczący nie krajów peryferyjnych (Grecja, Portugalia, Hiszpania, Irlandia), ale tych z samego serca tej strefy (Włochy i Francja).
Sygnały o spowolnieniu gospodarczym i nasilających się procesach deflacyjnych dobiegają zresztą nie tylko z tych krajów. Duża niepewność o charakterze ekonomicznym wynikać będzie także z ewentualnych kolejnych sankcji nakładanych przez USA i Unię Europejską na Rosję i zastosowanych w reakcji na nie przez Kreml retorsji handlowych wobec świata zachodniego. Niewątpliwie konsekwencje tego będą miały wpływ na gospodarkę europejską, w tym także na gospodarkę naszego kraju. Mimo tych poważnych znaków zapytania na 2015 r. prognozuje się w Polsce tylko niewielkie pogorszenie koniunktury gospodarczej. Wzrost PKB ma wynieść 2,8 proc., podczas gdy w 2014 r. było to najprawdopodobniej niewiele ponad 3 proc. Głównymi czynnikami, które mają napędzać gospodarkę, będą konsumpcja i inwestycje, natomiast czynnikiem wpływającym ujemnie na PKB ma być tzw. eksport netto: szybki spadek tempa wzrostu eksportu i trochę niższy spadek importu.
Optymizm i realizm
Wzrost konsumpcji ma wynikać z realnego wzrostu płac i innych rodzajów dochodów (emerytur, rent), ze względu na niski poziom inflacji (a być może utrzymującej się także w 2015 r. deflacji, czyli spadku cen), jak również bezrobocia zmniejszającego się na skutek wzrostu zatrudnienia w gospodarce. Z kolei wzrost inwestycji publicznych i prywatnych ma wynikać z rozpoczęcia realizacji projektów (w dużej części inwestycyjnych) realizowanych ze środków nowej unijnej perspektywy finansowej na lata 2014–2020, ale także prywatnych, współfinansowanych też ze środków UE. Z kolei ujemny wpływ eksportu netto na wzrost PKB to skutek spowolnienia w gospodarkach krajów strefy euro – naszych głównych rynkach eksportowych – ale także trwającej blokadzie naszego eksportu rolno-spożywczego do Rosji czy też znaczącej dewaluacji rosyjskiego rubla i ukraińskiej hrywny, co oznacza znaczące podrożenie polskich towarów dla konsumentów zza naszej wschodniej granicy.
Ale to wszystko to albo przewidywania rządowe, na których został oparty budżet państwa na rok 2015 (a więc dochody i wydatki, a w konsekwencji także wynoszący ponad 47 mld zł deficyt budżetowy), albo prognozy Eurostatu, które przewidują dla Polski wzrost PKB wynoszący w 2015 r. 2,8 proc., a w 2016 r. – 3,3 proc.
W rzeczywistości może być niestety gorzej, bo polska gospodarka doświadczy w bieżącym roku niekorzystnych zjawisk, które do tej pory szczęśliwie ją omijały bądź dotykały tylko w niewielkim stopniu. Tym najpoważniejszym będzie deflacja (czyli spadek cen) zamiast inflacji, czyli umiarkowanego ich wzrostu. W połowie grudnia poprzedniego roku Główny Urząd Statystyczny (GUS) podał informację, że procesy deflacyjne w polskiej gospodarce nie uległy w listopadzie wyhamowaniu – jak sugerowało wcześniej wielu ekspertów – i trwają w najlepsze. Otóż według GUS-u w listopadzie wskaźnik cen dóbr i usług konsumpcyjnych (CPI) spadł w ujęciu rok do roku aż o 0,6 proc., i był to piąty miesiąc z rzędu spadku cen (do tej pory nie zdarzyło się w Polsce, aby ceny spadały nawet przez kolejne cztery miesiące).
Fatalny sygnał dla gospodarki
Przypomnijmy tylko, że proces spadku cen dóbr i usług konsumpcyjnych zaczął się w lipcu (wyniósł w ujęciu r/r 0,2 proc.) i był kontynuowany w kolejnych miesiącach: sierpniu (spadek cen o 0,3 proc. w ujęciu r/r), we wrześniu także o 0,3 proc. (w ujęciu r/r) i w październiku o 0,6 proc. (w ujęciu r/r).
Niepokojące jest także to, że mimo iż spadek cen w listopadzie jest na podobnym poziomie jak w październiku (0,6 proc. w ujęciu r/r), to jednak proces ten się nie zatrzymał i ceny w listopadzie 2014 r. były o 0,2 proc. niższe niż w październiku tego samego roku.
Oczywiście na deflację w tych kolejnych miesiącach miał wpływ spadek cen żywności w Polsce spowodowany rosyjskim embargiem, ale jak się wydaje także spadek cen surowców energetycznych (przede wszystkim ropy i gazu ziemnego) oraz pogłębiające się spowolnienie wzrostu gospodarczego w wiodących gospodarkach strefy euro (w niektórych krajach wręcz recesja – Włochy, prawdopodobnie także Francja).
Wydaje się jednak, że procesy deflacyjne w polskiej gospodarce mają głębsze podłoże.
Przypomnijmy tylko, że deflacja dotycząca cen dóbr i usług konsumpcyjnych (ujemna inflacja CPI), jest oczywiście bardziej głośna, ponieważ na niej skupia się uwaga konsumentów, ale jest ona rezultatem wcześniejszego procesu spadku cen dla producentów, czyli tzw. inflacji PPI (w tym wypadku deflacji), a ta utrzymuje się w polskiej gospodarce w zasadzie od pierwszych miesięcy 2013 r. W tym wypadku mamy znacznie głębsze spadki cen, sięgające blisko 2 proc. w stosunku do analogicznych miesięcy roku ubiegłego i to już w bardzo długim okresie sięgającym kilkunastu miesięcy. A przecież ujemna inflacja PPI (deflacja) jest na początku łańcucha cenowego w gospodarce i oznacza, że spadają ceny surowców, półproduktów i produktów, którymi obracają przedsiębiorstwa przemysłowe, a to oznacza zwijanie się gospodarki przynajmniej w niektórych obszarach. Główną bowiem przyczyną takiego spadku cen dla producentów jest słaby popyt wśród przedsiębiorstw produkcyjnych, a to jest fatalny sygnał wysyłany do całej gospodarki, która może reagować dalszym ograniczaniem zakupów.
Pozorne korzyści
Dlaczego spadek cen wywołuje takie zainteresowanie? Dlatego, że z punktu widzenia pojedynczych konsumentów spadek cen towarów i usług jest rzeczywiście zjawiskiem korzystnym (chcemy kupować coraz taniej), jednak z punktu widzenia całej gospodarki już tak niestety nie jest.
Jeżeli ten proces utrzymuje się dłużej (wszystko wskazuje na to, że ten spadek cen utrzymywał się także w grudniu), będzie zniechęcał konsumentów do zakupów, ponieważ będą oni się spodziewali, że określone towary za jakiś czas kupią jeszcze taniej niż obecnie.
A powstrzymywanie się od zakupów to spadek globalnego popytu krajowego, który i tak jest na tyle rachityczny, że dopiero od kilku miesięcy pozytywnie wpływa na wzrost polskiego PKB.
A przypomnijmy, że to właśnie popyt krajowy (konsumpcyjny i inwestycyjny), średniorocznie aż w blisko dwóch trzecich, odpowiada za wzrost naszego PKB, więc przy utrzymującym się spadku cen oddziaływanie tego czynnika na wzrost PKB będzie niestety słabło.
Minister finansów i eksperci, w tym w szczególności prorządowi, zapewniają, że w polskiej gospodarce nie dzieje się nic złego, ponieważ procesy deflacyjne mają charakter głównie podażowy i prędko wygasną.
Niestety nie wygasają i wszystko wskazuje na to, że cały rok 2014 w porównaniu do roku 2013 skończy się niewielkim, ale jednak spadkiem cen (z deflacją najprawdopodobniej będziemy mieli do czynienia także w grudniu) i będzie to pierwszy deflacyjny rok w historii naszej gospodarki po przemianach roku 1989 ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami. Z deflacją będziemy mieli do czynienia także w 2015 r. i ciągle nie jest jasne, czy polityka monetarna, prowadzona przez Narodowy Bank Polski i Radę Polityki Pieniężnej, z tym długo już trwającym negatywnym zjawiskiem sobie poradzi.
Kolejna ogromna niepewność to rozwój sytuacji gospodarczej w głównych krajach UE, w tym w szczególności w przeżywającej recesję gospodarce włoskiej (3. gospodarka strefy euro) i dotkniętej stagnacją gospodarce francuskiej (2. gospodarka strefy euro). Lekarstwem na to ma być ogłoszony niedawno w Parlamencie Europejskim tzw. plan inwestycyjny Jeana Claude’a Junckera.
Junckerowskie koło zamachowe
Rządząca w UE większość chadeków z socjalistami, wspierana przez liberałów, uważa te propozycje Komisji wręcz za koło zamachowe wzrostu gospodarczego UE i wypełnienie luki inwestycyjnej.
O ile bowiem dopiero w II kwartale 2014 r. udało się krajom Unii odbudować poziom PKB i konsumpcji prywatnej z roku 2007 (z okresu sprzed kryzysu finansowego, a w konsekwencji i gospodarczego), o tyle inwestycje (prywatne i publiczne) są aż o 15 proc., czyli o 430 mld euro mniejsze w porównaniu z ich stanem w 2007 r.
Środki finansowe, które Komisja chce włożyć do tego programu, mają jednak wynieść zaledwie 21 mld euro (5 mld euro ma pochodzić z Europejskiego Banku Inwestycyjnego (EBI), a kwota 16 mld euro miałaby być gwarantowana z budżetu UE, a tak naprawdę byłaby to tylko połowa tej kwoty, czyli 8 mld euro, pochodzące z programu Łącząc Europę jako zabezpieczenie przyszłych roszczeń z tytułu udzielonych gwarancji).
Środki te zgromadzone w Europejskim Funduszu Inwestycji Strategicznych miałyby być swoistą dźwignią finansową, tzw. lewarem z efektem mnożnikowym 1:15 (czyli każde euro włożone do niego ma wygenerować inwestycje o wartości 15 euro). Przyjęcie takiego mnożnika daje 315 mld euro wydatków inwestycyjnych (na które opiewa plan Junckera) w ciągu najbliższych trzech lat, przy czym 240 mld euro miałyby wynosić inwestycje sektora prywatnego o długim okresie zwrotu, a 75 mld euro inwestycje małych i średnich przedsiębiorstw.
Gruszki na wierzbie
Także kraje UE miałyby możliwość udziału w tworzeniu kapitału tego Funduszu, a ich wpłaty na ten cel byłyby odliczane od deficytu strukturalnego ich sektorów finansów publicznych. Zdaniem Komisji i Europejskiego Banku Inwestycyjnego, inwestycje te miałyby dotyczyć najważniejszych obszarów dla wzrostu i konkurencyjności krajów UE takich jak energia, transport, szerokopasmowe sieci internetowe, edukacja, ochrona zdrowia, a także badania i rozwój.
Projekty proponowane przez inwestorów byłyby kwalifikowane do poręczeń z Funduszu przez niezależną komisję (składającą się, jak to ujął Juncker, z fachowców z Komisji i EBI), a głównym kryterium branym pod uwagę byłoby tworzenie „dużej wartości dodanej” dla gospodarek i społeczeństw poszczególnych krajów członkowskich. Fundusz miałby ruszyć z gwarancjami od połowy 2015 r., a skutkiem realizacji wspomnianych inwestycji ma być wzrost unijnego PKB o 330–10 mld euro i utworzenie od 1 mln do 1,3 mln nowych miejsc pracy.
Na papierze wszystko to wygląda nieźle, ale w rzeczywistości wstrzemięźliwość sektora prywatnego w zakresie inwestycji wcale nie wynika z braku środków finansowych, ale raczej z braku zaufania do stanu unijnej gospodarki (recesja, czyli spadek PKB w wielu krajach, coraz silniejsze zjawisko deflacji), a także coraz gorszego stanu finansów publicznych, szczególnie krajów strefy euro, w których średni poziom długu publicznego urósł z poziomu 60 proc. PKB w 2007 r. do 90 proc. PKB w roku 2014.
Co więcej, inwestorzy prywatni obawiają się, że zakwalifikowanie się do wsparcia z Funduszu to gigantyczna mitręga biurokratyczna, jeszcze gorsza od tej, jaką muszą przejść, korzystając z funduszy pochodzących z unijnego budżetu. Dlatego podczas debaty pojawiło się wiele głosów krytycznych pod adresem planu inwestycyjnego Junckera, głównie podważających jego realność – co najdobitniej wyraziła jedna z europosłanek niezrzeszonych, stwierdzając, „że małe dzieci wierzą w Mikołaja, a duże (w domyśle posłowie EPP i S&D) w plan inwestycyjny Junckera”.
Jest takie powiedzenie „obyście żyli w ciekawych czasach”, rok 2015 w gospodarce będzie niewątpliwie do takich należał.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Zbigniew Kuźmiuk