Jak komisje śledcze zdemaskowały głupotę polityków od ośmiu gwiazdek Czytaj więcej w GP!

Dysfunkcjonalna europejskość

Ostatnimi czasy wielokrotnie pisano o tym, że unia monetarna, która kiedyś uchodziła za jedno z największych osiągnięć integracji europejskiej i pozytywnie oceniany mechanizm, mający wymuszać

Ostatnimi czasy wielokrotnie pisano o tym, że unia monetarna, która kiedyś uchodziła za jedno z największych osiągnięć integracji europejskiej i pozytywnie oceniany mechanizm, mający wymuszać jej dalszy postęp, okazała się największym zagrożeniem dla Unii Europejskiej jako projektu politycznego. Euro – ubolewano – rozsadza Europę.

W istocie problem jest jeszcze głębszy, nie tylko monetarny. Przekonaliśmy się bowiem, że to otwarcie rynku powoduje narastanie coraz większych różnic gospodarczych i napięć między europejskim centrum a europejskimi peryferiami. Wprawdzie Komisja Europejska czuwa nad zasadami mającymi gwarantować równość konkurencji, ale w praktyce owa równość oznacza – jak to w konkurencji – że wygrywają najsilniejsi, a słabi z góry skazani są na porażkę, zanim jeszcze zajmą miejsce w dołkach startowych. Fundusze spójności itp. tylko nieco łagodzą rosnące nierówności. Nic nie wskazuje na to, że rumuński, bułgarski, łotewski czy polski przemysł w dającej się pomyśleć przyszłości mógłby stać się poważnym konkurentem przemysłu niemieckiego czy francuskiego. Raczej zupełnie zaniknie jak ptak dodo lub stanie się własnością zachodnich koncernów.

Równi i równiejsi

Nie tylko jednak procesy finansowe i gospodarcze tworzą inną Europę niż ta, którą nam obiecywano. Coraz bardziej dysfunkcjonalne z punktu widzenia struktur władzy i dominacji okazują się dotychczasowe zasady i wartości europejskie, w tym zasada swobody osiedlania się. Otwarcie rynku pracy dla Bułgarów i Rumunów wywołało falę histerii, jakiej nie było od czasu najostrzejszej fazy kryzysu finansowego i francuskiej paniki z powodu „polskiego hydraulika”. „Armutseinwanderung” – imigracja biedy – staje się coraz większym problemem dla zachodniej Europy. Nie chodzi tylko o, jak to ujęła na swojej pierwszej stronie 8 stycznia „Neue Züricher Zeitung”, „dobrze dozowaną bezczelność z bawarskiej prowincji”. Znaczna część Rumunów i Bułgarów, w tym tysiące Romów, skłonna jest opuścić upadające prowincje UE, by przenieść się do jej centrum i tam założyć swoje koczowiska. Nacisk, by ograniczyć tę współczesną wędrówkę ludów, będzie narastał. Niewiele pomagają statystyki wskazujące, że imigranci płacą znacznie więcej podatków, niż pobierają z kas socjalnych, że są potrzebni do wykonywania ciężkich, niewdzięcznych i niechętnie podejmowanych przez obywateli zamożnego centrum prac, że firmy zachodnie, w tym także bawarskie, poczyniły w ich krajach pochodzenia liczne i korzystne dla siebie inwestycje. Realność zderza się z wartościami. Imperium Europa, w którym głosi się równość prawa obywateli wszystkich terytoriów, w istocie potrzebuje stopniowania tych uprawnień w odniesieniu do dalszych i bliższych peryferii. Tego jednak zabraniają dotychczasowe traktaty unijne. Można więc się spodziewać, że dojdzie do odpowiednich zmian w regulacjach prawnych. W tej sprawie po raz po kolejny zaznacza się polityczne zbliżenie między Berlinem a Londynem.

Strach elit

Dysfunkcjonalna staje się także demokracja, która jeszcze do niedawna stanowiła aksjomat „europejskości”. Ale lud bywa nieobliczalny i może wybrać nie tych, co trzeba. Coraz częściej mówi się, że w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego partie antyeuropejskie, z francuskim Frontem Narodowym na czele, mają szansę odnieść znaczący sukces. A wtedy nadanie zbyt szerokich uprawnień tej instytucji może się okazać błędem. W Polsce także narasta strach elit. Niedawno Aleksander Smolar i Adam Michnik dzielili się na łamach „GW” swoją troską o wynik przyszłych wyborów, słusznie podkreślając za redaktorem Jackiem Żakowskim, że porażka PO może być porażką ich wszystkich. A jeszcze bardziej przewidujący prof. Paweł Śpiewak przerażony jest perspektywą, że PiS mógłby wygrać nie te najbliższe, lecz następne wybory parlamentarne – w roku 2020 – a więc dwa lata wcześniej, zanim, zgodnie z ostatnią zapowiedzią premiera Donalda Tuska, dogonimy najzamożniejsze kraje Europy. W takim wypadku lepiej zatem byłoby zawiesić na pewien czas wybory. Niestety nie można tego zrobić, bo nie zgadza się to z hasłami wypisanymi na europejskich sztandarach. W dodatku, na nieszczęście przestraszonego nadwiślańskiego towarzystwa, wzmocnienie radykalnych partii we Francji, w Holandii, Wielkiej Brytanii, Grecji itd. sprawia, że na Zachodzie bardziej przyjazna i realistyczna staje się ocena Fideszu czy PiS. Do partii antyeuropejskich obecnie spośród liczących się polskich ugrupowań zalicza się jedynie Solidarną Polskę. Największa partia opozycyjna – PiS – jest, jak wiadomo, partią proeuropejską, tyle że opowiada się za Europą wolnych i równorzędnych narodów, bez hegemonii części z nich, opartą na wzajemnym szacunku i równowadze interesów. Za Europą, która nie będzie superpaństwem ani federacją, lecz organizacją współpracy państw narodowych z niektórymi wspólnymi instytucjami. Taka Europa nie jest wrogiem państw narodowych, lecz jest ich wzmocnieniem i ratunkiem, jak kiedyś pisał w swojej słynnej książce brytyjski historyk Alan Milward. I to tym PiS różni się od PO, którą cechuje „proeuropejskość klientelistyczna” czy wręcz „żebracza”, gdyż chodzi jej tylko o to, ile „nam” skapnie z brukselskiego stołu i czy uda się załatwić komuś brukselską posadę. Rządzący Polską politycy ulegają przy tym iluzji (albo przynajmniej udają, że ulegają), że transnarodowe instytucje unijne będą same przez się gwarantowały, iż tendencje imperialne silniejszych państw i narastające nierówności między członkami Unii będą ograniczane. Tymczasem pod czapą instytucji europejskich zaostrza się tradycyjna rywalizacja mocarstw europejskich, którą Niemcy coraz bardziej rozstrzygają na swoją korzyść. Instytucje europejskie, choć zachowują pewną autonomię i transnarodowy charakter, są tylko jednym z aktorów politycznej sceny UE i same coraz częściej stają się instrumentem polityki silnych państw.

Neo-Rzesza na horyzoncie

Narastająca w Europie nierównowaga jest niebezpieczna nie tylko dla Unii, ale i dla samych Niemiec. Nie ma bowiem żadnej gwarancji, że trzecia próba zdominowania przez nie kontynentu (dokonywana dziś gospodarczo, politycznie i kulturowo, nie militarnie) nie zakończy się ich dotkliwą porażką, tak jak dwie poprzednie w latach 1871–1918 i 1933–1945. Dieter Freiburghaus, emerytowany profesor Studiów Europejskich na Uniwersytecie w Lozannie, pisał 9 stycznia na łamach „NZZ” w artykule „Deutschland, Deutschland über alles”: „Europejska oś Francja–Niemcy, wokół której wszystko się obracało przez ostatnie 50 lat, wykrzywiła się i grozi jej pęknięcie. To prawdziwy dramat Europy na początku XXI wieku. W 1871 r. słaby Związek Niemiecki został przez Berlin zespolony w Rzeszę. Niepokojąca jest perspektywa, że coś podobnego mogłoby się powtórzyć na skalę europejską”.

Autor słusznie zauważa, że „wykrzywienie osi” to nie tylko skutek zjednoczenia Niemiec i siły ich gospodarki, lecz także rozszerzenia się Unii na wschód. Tak jak Rosja bez Ukrainy nie może być europejskim mocarstwem, tak i Niemcy bez podporządkowanych sobie prowincji Europy Środkowo-Wschodniej, szczególnie polskich, nie mogłyby ponownie zdominować kontynentu. Nieszczęście Europy, jej „Urkatastrophe” (wielka katastrofa) nie zaczęły się, jak się teraz twierdzi, w 1914 r., ale w latach 1772–1795, kiedy zachwiana została równowaga w środku Europy i w sprawy europejskie zaczęły ingerować dwa agresywne imperia – rosyjskie i (zwłaszcza po 1871 r.) prusko-niemieckie. Z I wojny światowej Europejczycy wyciągnęli wniosek, że na Starym Kontynencie nie ma miejsca na imperia. Ta lekcja nie powinna być zapomniana. Neo-Rzesza Europie się nie przysłuży. Rozsądni, umiarkowani Niemcy doskonale to rozumieją. I są oni naszymi sojusznikami. Tak jak wielu innych rozsądnych, umiarkowanych Europejczyków, poważnie traktujących dotychczasowe europejskie zasady i wartości.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Zdzisław Krasnodębski