GaPol: TRUMP wypowiada wojnę cenzurze » CZYTAJ TERAZ »

Krótki marsz Tuska. Rafał A. Ziemkiewicz o ostatnim skoku PO na kasę

Ogłoszenie przez premiera końca kryzysu i przesunięcie z OFE do ZUS celem „umorzenia” papierów dłużnych rządu za 120 miliardów złotych - na gorąco po tych wydarzeniach dzielę się przekonaniem,

Tomasz Adamowicz/Gazeta Polska
Tomasz Adamowicz/Gazeta Polska
Ogłoszenie przez premiera końca kryzysu i przesunięcie z OFE do ZUS celem „umorzenia” papierów dłużnych rządu za 120 miliardów złotych - na gorąco po tych wydarzeniach dzielę się przekonaniem, że „bój ostatni” Donalda Tuska wkroczył w decydującą fazę. Zdecydował się on mianowicie na przyspieszone wybory parlamentarne.

Wskazuje na to przede wszystkim owo zadekretowanie, że kryzys się skończył. Bodaj żaden z indagowanych na tę okoliczność przez media ekonomistów nie uznał stwierdzenia „kryzys już za nami” za zasadne. Najżyczliwsi władzy poprzestawali na ostrożnym „najgorsze za nami, ale nie wiadomo, jak długo jeszcze...”. Podobnie jak z obietnicą wejścia w roku 2011 do strefy euro, Tusk nie odnosił się do faktów, tylko starał się fakt stworzyć.

Trzeba pamiętać, że stosunek lidera PO i jego ministra finansów do gospodarki jest oparty na wierze w moc sprawczą manipulowania nastrojami społecznymi. Typowy, wykształcony w tym kierunku ekonomista powie, że to realna gospodarka wpływa na nastroje - jak gospodarka dobrze się rozwija, to ludziom jest dobrze, czują się bezpiecznie i dużo wydają, więc rośnie konsumpcja, która napędza produkcję. Panowie Rostowski i Tusk, obaj kształceni w kierunkach humanistycznych, odwracają tę kolejność, wedle szkoły licznie dziś występujących guru kapitalizmu spekulacyjno-loteryjnego. Ich zdaniem, to nastroje są kluczem do sprawy. Jak się uda ludziom wmówić, że jest im dobrze, że są bezpieczni, to będą brać kredyty i kupować, i tak stworzy się popyt, który sprawi, że gospodarka ruszy.

Ten mechanizm przez ostatnie lata wydawał się działać - mimo fatalnie niskiej wydajności, kompletnie nieracjonalnej struktury zatrudnienia, kosztów pracy, niesprzyjającej przedsiębiorczości administracji i przepisom, jak tam się kręciło. Tyle że zadłużenie publiczne wzrosło do ponad 850 mld, a prywatne zadłużenie Polaków wyniosło na koniec ubiegłego roku mniej więcej drugie tyle.

Fakt, że od pewnego czasu kręci się coraz wolniej, obecna władza zapewne wytłumaczyła sobie w ten sposób, że Polacy, przez to gadanie o kryzysie, stali się ostrożniejsi. Owszem, kryzys wydawał się doskonałą wymówką (w istocie - przeciwnie, kryzys w Europie pomógł naszej gospodarce, bo nakręcił Polski eksport na Zachód. Nasze towary są, jakkolwiek by to było przykre, uważane za podrzędną taniochę, dlatego Niemcy i mieszkańcy innych krajów „starej Unii” sięgają po nie wtedy, gdy czują się zmuszeni oszczędzać) - ale sondaże pokazały, że ta wymówka i tak się na nic nie zdaje. Jak ludzie oceniają gorzej sytuację ekonomiczną, to władzy spada poparcie i koniec, choćby nie wiem jak wiarygodnie brzmiały jej tłumaczenia.

Co więc zrobić, żeby Polacy znowu nabrali poczucia bezpieczeństwa i zaczęli brać kolejne kredyty, kupować na raty i tak dalej? Poprawić realnie ich sytuację, zmniejszyć bezrobocie, zwiększyć zatrudnienie na dających poczucie stabilizacji umowach o pracę, zamiast dorywczych „śmieciówek”... To oczywiście nieosiągalne. Pozostaje spróbować kolejnej próby zaczarowania Polaków za pomocą propagandy, żeby się poczuli lepiej na wyrost, nabrali optymizmu i wzmogli konsumpcję.

Czy to w ogóle możliwe, nie wiem, ale Tusk, zdaje się, nie ma innego wyjścia. Na pewno jednak nie jest to możliwe na długo. Jeśli nawet ludzie uwierzą w koniec kryzysu, to za pół roku, rok, jeśli ta wiara okaże się bez pokrycia, wkurzą się jeszcze bardziej.

Właśnie dlatego uważam, że Tusk postawił na przyśpieszone wybory. Ogłaszając koniec kryzysu, robi swoisty "reset" i otwiera sobie możliwość składania nowych obietnic: wtedy nie zrealizowaliśmy, no bo był kryzys, ale teraz obniżymy podatki, zbudujemy autostrady, naprawimy służbę zdrowia... i tak dalej. Przykładem wzorcowym jest wyłgiwanie się we wspomnianym wystąpieniu z obietnicy wspólnej waluty w 2011 r.: no niestety, potem był kryzys, ale teraz, kiedy kryzys już przetrwaliśmy, mogę znowu obiecać...

Na dodatek, na poparcie obecnych obietnic rzuca Tusk na szalę ostatni atut. Grabiąc zasoby OFE, poprawia na papierze bilanse, co otwiera mu na jakieś pół roku możliwość wzmożonego zaciągania kolejnych kredytów. Zasada prosta - rzucić wszystko, co się jeszcze da, na przejedzenie. Aby do wyborów. A te wybory zrobić jak najszybciej, zanim PO obrzydnie Polakom do cna.

PSL ten manewr poprze, bo tak samo jak PO - im później, tym dostanie gorszy wynik. Poprze i SLD, po pierwsze dlatego, że Miller od pewnego czasu popiera Tuska wierniej niż niektórzy członkowie PO, a po drugie, przyspieszenie wyborów jest na rękę postkomunistom. Nie poprze tego Palikot, bo dla niego wybory to koniec. Choć może kombinować i tak, że jeśli odbędą się szybko, dostanie przynajmniej te 3 proc. gwarantujące kasę. A PiS zostanie postawiony pod ścianą: jak to, tyle lat twierdziliście, że każdy dzień rządów Tuska niszczy Polskę, a teraz chcecie jej dalszego niszczenia?

Jarosław Kaczyński zresztą najwyraźniej tak samo zinterpretował ostatnie ruchy premiera, skoro zastrzegł, że warunkiem wcześniejszych wyborów musi być oddanie przez Tuska władzy. Ale ten argument może ogółu wyborców nie przekonać.

Generałowie zawsze toczą poprzednie wojny. Tusk, jak sądzę, ma w pamięci, jak nie opłaciło się SLD zwlekać z wyborami do końca kadencji, i jak jemu samemu opłaciło się, że w 2007 r. odrzucił pomysł koalicji wszystkich przeciwko PiS, skupionej na rozliczaniu Kaczyńskiego, i zdecydował się na wybory. Będzie próbował powtórzyć tamten sukces. Zresztą, nie ma wyjścia: poprawić nastroje na krótko może jeszcze się uda, na dłuższą metę nie ma na to szans.

Tekst ukazał się w najnowszym numerze tygodnika "Gazeta Polska"

 



Źródło: Gazeta Polska

Rafał A. Ziemkiewicz