Waszyngton czeka na książkę dziennikarza „New York Timesa" – „To miasto". Jest to opowieść o tym, jak się w stolicy USA naprawdę uprawia politykę i dziennikarstwo. Pozycja ta dopiero wchodzi na rynek, ale dostępne już fragmenty są bardzo ciekawe.
Waszyngton może być wyklinany w całych Stanach, ale to w tym mieście stykają się ze sobą potężne media, wielka polityka, gigantyczne pieniądze i ogromne namiętności. Mark Leibovich pisze, że w stolicy „nie ma już żadnych republikanów i demokratów, tylko milionerzy". To sekret miasta, w którym „zawsze ktoś z tobą pójdzie na lunch. Nie ważne, ile przegrałeś wyborów, ile razy przepraszałeś, ile skandali przetrwałeś".
Na razie trzeba niestety zadowolić się tylko okruchami książki. Ale i wśród nich są smakołyki, dowody dobrej dziennikarskiej roboty Leibovicha. Zdobył on notatkę rozsyłaną przez Biały Dom, a dotyczącą Valerie Jarrett – najbardziej zaufanej doradczyni prezydenta Baracka Obamy. Zatytułowana jest „Czar Valerie" i jest ściągawką dla przedstawicieli administracji, na wypadek gdyby jakiś dziennikarz zapytał: „Co sądzisz o Valerie?".
Czegóż tam nie ma? Otóż „czar Valerie to jej intelekt i serce. Jest nieprawdopodobnie miła, dba o ludzi i myśli o nich. To unikalna osoba". Oczywiście, jak na geniusza przystało, jest rzadką kombinacją „mądrości, rozumu i innowacyjności". Każdy biurokrata pytany przez pisarczyka na okoliczność pani doradcy prezydenta musi pamiętać, że ona „nie tylko oczekuje, że każdy da sobie wypruć żyły za prezydenta", nie tylko ma w sobie niezbadane pokłady „sympatii i empatii", ale jest też twardą kobietą – „jako matka samotnie wychowująca dziecko, pracująca w świecie zdominowanym przez mężczyzn". No i na koniec ważna wskazówka dla współpracowników: „Valerie jest kimś, o kim każdy w tym budynku wie, że można mu zaufać (tutaj potrzebne przykłady)".
Tak, to „tutaj potrzebne przykłady" brzmi najzabawniej.
Śmieszne? Pewnie! Choć podejrzewam, że
w dzisiejszym świecie bajeru, reklamy i marketingu to standard. Zwłaszcza w polityce przez wielkie P. Ostatecznie w takim Waszyngtonie więcej jest piarowców niż dziennikarzy, ci pierwsi są na pewno lepiej opłacani… Ale zawsze widzieć na papierze to, co dotychczas się przeczuwało, sprawia przyjemność. Zwłaszcza jak pomyślę sobie, co dopiero musi się dziać w takiej Warszawie, gdzie, jak wiadomo, piar rządowy jest – przynajmniej był – zawsze na wysokim poziomie.
Oczami wyobraźni widzę już te „notki" tworzone o ministrach rządu Donalda Tuska i gotowce dla urzędasów przed rozmową z dziennikarzami. MSZ? „Są świadkowie, jak Obama dzwonił do ministra Sikorskiego przed ważnym wystąpieniem ws. polityki zagranicznej". Albo w wariancie drugim: „Nie raz, nie dwa Sikorski poprawiał językowo przygotowane wystąpienie premiera Camerona". Minister Boni? „Człowiek o cierpliwości mnicha. Musi zostawać w pracy do 2, 3 w nocy, żeby odbierać – ze względu na różnicę czasową – telefony od Zuckerberga czy Gatesa". Ministerstwo Finansów? „Minister Rostowski? Człowiek z sercem na dłoni, pomoże każdemu. Gdy szef Rezerwy Federalnej nie wiedział, czy dodrukować ostatnio parę miliardów dolców, wysłał mu esemesem zachętę: „Ben, nie pękaj! Jesteśmy z Tobą". No i budżet.
„Ten człowiek potrafi w dziesięć minut dopiąć budżet tak, jak aktualnie potrzeba". Jest oczywiście i minister Joanna Mucha. Tutaj zadaniem piarowców jest zaprzeczenie tym wszystkim samczym dowcipaskom, że nie zna się na sporcie, a w ministerstwie jest tylko ze względu na piękną buzię i nogi. „Nie, nie, ministra jest przecież wybitną ekonomistką. Jak kupowaliśmy bilety na koncert Madonny, sama, bez kalkulatora obliczyła, ile trzeba dać za 4037 biletów plus VAT…". …A, nie, przepraszam, pomyliłem się. To ostatnie to nie przekazy dnia piarowców, ale notatka Najwyższej Izby Kontroli…
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Paweł Burdzy