Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Medialne kręcenie lodów

Polskiej demokracji wciąż daleko jest jeszcze do standardów zachodnich. Zjawiska, które tam są marginalne lub nielegalne, u nas przybierają niekiedy rozmiary epidemii. Jednym z nich jest coraz dalej idące upartyjnienie środków przekazu i&nb

Polskiej demokracji wciąż daleko jest jeszcze do standardów zachodnich. Zjawiska, które tam są marginalne lub nielegalne, u nas przybierają niekiedy rozmiary epidemii. Jednym z nich jest coraz dalej idące upartyjnienie środków przekazu i coraz powszechniejsze ich finansowanie ze środków publicznych.

Oba te zjawiska są zresztą ze sobą ściśle splecione. Prywatna własność większości mediów okazuje się w konsekwencji bardzo słabą lub wręcz nieistniejącą ochroną przed ich upolitycznieniem. Rezultatem jest faktyczny zanik pluralizmu i ograniczenie wolności słowa, co stanowi przecież cios w same fundamenty demokracji. Cóż bowiem z tego, że mamy na rynku wiele kanałów telewizyjnych i gazet, skoro te, które na nim dominują, mówią jednym głosem? De facto przytłaczająca większość społeczeństwa zdana jest zatem na informacje zmanipulowane i przykrojone propagandowo w taki sposób, aby wzmacniały przekaz korzystny dla rządu. Media sympatyzujące z opozycją są natomiast na rozmaite sposoby marginalizowane i osłabiane.

Jak działa system

Jednym ze służących temu mechanizmów, który w ostatnich latach przybrał patologiczne wręcz rozmiary, jest finansowe wspieranie prorządowych środków przekazu. Dokonuje się ono na kilka sposobów. Ostatnio głośno było o wykorzystywaniu do tego funduszy partyjnych. Okazało się, że Platforma Obywatelska ze swojej budżetowej subwencji przekazuje na różnego rodzaju przekazy medialne w sumie ok. 2 mln zł rocznie.

Wydaje się, że to sporo, lecz w gruncie rzeczy nie tutaj tkwi sedno problemu. Innymi kanałami prorządowe media otrzymują bowiem wielokrotnie więcej. W jaki sposób transferuje się te ogromne środki? Aby to odkryć, przyjrzyjmy się dla przykładu pierwszemu z brzegu prorządowemu pismu – tygodnikowi Tomasza Lisa.

Nakład „Newsweek Polska” spada na łeb na szyję. Jeszcze trzy lata temu był z niemal 180 tys. egzemplarzy liderem tygodników opinii. Dziś sprzedaje niecałe 120 tys., a dla porównania „Gazeta Polska” ok. 70 tys. egzemplarzy. Obserwator normalnego, rzeczywiście wolnego rynku medialnego np. z Europy Zachodniej na podstawie powyższych informacji wysnułby wniosek, że w takim razie „Gazeta” ma zapewne około połowy tej liczby reklam, które są w „Newsweeku”. Pomyliłby się jednak, i to grubo. Okazuje się bowiem, że tygodnik sympatyzujący z opozycją nie może liczyć nawet na drobny ułamek dochodów z reklam, od których aż puchnie pismo Tomasza Lisa – ulubionego propagandysty władzy.

Co więcej, znaczna część płatnych ogłoszeń w „Newsweeku” to nie zwykłe, komercyjne reklamy firm, które po prostu chcą zachęcać do kupowania swoich towarów czy usług. Reklamują się tam natomiast firmy państwowe, które nie muszą tego robić, gdyż są monopolistami, albo wręcz instytucje państwowe i samorządowe. Musi to rodzić podejrzenie, że tak naprawdę nie chodzi wcale o reklamy, lecz o podtrzymywanie propagandowej tuby rządu za pomocą finansowej kroplówki.

Nasze pieniądze u Lisa

Kartkując ostatni numer „Newsweeka”, pomiędzy z rzadka rozrzuconymi tekstami rozmaitych celebrytów w rodzaju Zbigniewa Hołdysa czy Marcina Mellera, napotykamy niemal na samym początku całostronicową reklamę „nowej serii monet kolekcjonerskich” zafundowaną przez Narodowy Bank Polski. Zamieszczone w reklamie hasło NBP: „Dbamy o wartość pieniądza”, należałoby w tym wypadku uzupełnić pytaniem „czyjego?”. Czy bowiem na pewno wydanie ok. 100 tys. zł (tyle wg cennika kosztuje takie ogłoszenie) miało w tym wypadku sens? Czy dotarło do numizmatyków?

Kilka kartek dalej znajdujemy prezent od kolejnego państwowego banku, PKO BP – i to aż za 200 tys. zł, bo na dwie strony. Jaką nową usługę postanowiło zareklamować w tak kosztowny sposób PKO? Jeśli znajdzie się ktoś, kto wczyta się w treść reklamy, co chyba jednak czyni niewielu czytelników, to ze zdziwieniem odkryje, iż jest to… sprawozdanie z „panelu PKO Banku Polskiego podczas Kongresu Regionów w Świdnicy”. Po tak fascynującej reklamie zysk PKO BP z pewnością skokowo wzrośnie. Zresztą w tym samym numerze tygodnika są jeszcze dwie reklamy PKO!

Potem kolejne setki tysięcy złotych z budżetu za reklamy rozmaitych instytucji albo spółek skarbu państwa, m.in. Ministerstwa Transportu („Polskie lotniska stały się prawdziwą wizytówką kraju”), samorządu Mazowsza czy Orlenu.

W sumie kilkaset tysięcy złotych – z naszych, podatników pieniędzy – zasila w ciągu jednego tylko tygodnia konto pisma Tomasza Lisa. Czy bez tych pieniędzy „Lisweek” utrzymałby się w ogóle na rynku? Ma wprawdzie również zwykłe, komercyjne reklamy, ale można przypuszczać, że bez tych publicznych mógłby mieć poważne problemy.

Kto korzysta najwięcej

I kolejny przykład bezwstydnego wyciągania pieniędzy z publicznej kasy. Wczorajszy numer „Gazety Wyborczej” jest o wiele grubszy niż „Codzienna”. Ale znaczna część organu Agory to bynajmniej nie informacje, lecz ogłoszenia.

Najpierw wypada ze środka ośmiostronicowa wkładka zatytułowana „Edukacja”, w której roi się od reklam opłaconych przez państwowe uczelnie. Kolejna wkładka reklamowa „Wyborczej” jest jeszcze grubsza – ma aż 24 strony. Tu już reklam są setki, a przytłaczająca większość z nich to ogłoszenia agend rządowych i samorządowych. Od burmistrzów małych miasteczek po zarządy województw, od Rzeszowa po Szczecin. Mnóstwo komunikatów sądowych (ciekawe, skąd taka predylekcja sędziów do ogłaszania wyroków akurat w tym, nie największym przecież i z szybko malejącą sprzedażą, dzienniku?). I ogromne reklamy agend rządowych: Agencji Nieruchomości Rolnych czy Agencji Mienia Wojskowego. A ponadto jeszcze jedna ośmiostronicowa wkładka „Inwestuj w Częstochowie” – także w większości opłacona ze środków publicznych, czyli – nigdy dość przypominania – z pieniędzy zabieranych nam wszystkim przez państwo.

Spyta ktoś, co w tym niewłaściwego? Przecież to zwykłe reklamy. Nie do końca. Po pierwsze duża część z nich to raczej PR urzędników różnych szczebli, więc nigdy nie powinny się ukazać. A po drugie razi to, że ukazują się one wyłącznie w ściśle, według politycznego klucza, wyselekcjonowanych mediach. Dlaczego podobnych reklam nie znajdziemy w prasie opozycyjnej? Czyżby np. na studia szli tylko zwolennicy rządu i Platformy? To zatem nie profesjonalizm, a polityczne układy i strumień pieniędzy podatników dają mediom prorządowym przewagę na rynku. Bez tego byłyby znacznie słabsze albo nawet zupełnie by zniknęły.

Jak zmienić ten stan rzeczy? Nic trudnego. Ogłoszenia ze środków budżetowych powinny być zamieszczane w pierwszym rzędzie w Monitorze rządowym. Obecnie instytucje publiczne zamieszczają ogłoszenia w dowolnie wybranych mediach, a przecież wystarczyłoby zastosować tu tryb zamówień publicznych.

Może zatem doczekamy dnia, kiedy „GW” stanie się niszowa? Na razie jednak według cennika reklam całostronicowe ogłoszenie kosztuje w niej ok. 60 tys. zł. Zatem tylko dzięki temu jednemu wydaniu otrzymała z budżetu prawdopodobnie ok. 1,5 mln zł.

Często używane w slangu agencji reklamowych sformułowanie „kupowanie mediów” nabrało w Polsce Tuska bardzo dosłownego znaczenia.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Artur Dmochowski