Polski rząd w sprawie zakazu handlu w niedzielę dla sklepów wielkopowierzchniowych mówi językiem lobbystów bezpardonowo broniących własnych interesów kosztem drobnych kupców, którzy pozostawieni sami sobie nie mają szans na przetrwanie.
Od urodzenia jestem mieszkańcem Gdyni. Bardzo pokochałem to miasto. Jestem dumny z jego sukcesów, martwię się kłopotami. W ostatnim czasie z okien kolejki SKM przy Wzgórzu św. Maksymiliana z zainteresowaniem i rosnącą troską obserwuję wznoszoną w tym malowniczym miejscu, w pobliżu centrum miasta, bryłę olbrzymiej galerii handlowej „Wzgórze". Niektórzy mówią z dumą, że ma być największa w Polsce. To zwiększa tylko mój niepokój. Niedaleko stąd do ulicy Świętojańskiej, niegdyś niemal kultowej, tętniącej życiem i handlem. Teraz została zdominowana przez banki, sklepy zaś, stopniowo znikające, często świecą pustkami. Tylko skwer Kościuszki, pewnie ze względu na atrakcyjność turystyczną, jeszcze jakoś się broni.
Z niepokojem myślę, co się stanie, kiedy ogromne centrum handlowe zostanie otwarte. Wyssie resztki gasnącego życia ze śródmieścia.
Wymieranie centrów miast
W całej Polsce w soboty i niedziele w sercach miast życie na ulicach coraz bardziej zamiera. To nie przejściowe zjawisko, nie efekt weekendowych wyjazdów za miasto, niżu demograficznego czy emigracji, lecz trwała zmiana o charakterze kulturowym. Wszyscy na co dzień jesteśmy zabiegani, pracujemy od rana do wieczora nie tylko w pogoni za dużymi pieniędzmi, ale najczęściej w trosce o to, żeby wystarczyło na chleb do końca miesiąca. Dlatego soboty, a zwłaszcza niedziele, stały się dla nas czasem bardzo chętnie wykorzystywanym na robienie zakupów. To nie jest tylko polski fenomen. Są kraje, które już to przeżyły i rozwiązały ten problem. Zakaz lub ograniczenie handlu w niedzielę dla sklepów wielkopowierzchniowych to recepta na pustoszejące śródmieścia, jaką stosuje większość krajów europejskich, zwłaszcza starej Europy. Wprowadzały to rozwiązanie nie z pobudek religijnych, tylko w interesie społecznym.
Od lat ponawiane są w Polsce próby pójścia tą sprawdzoną gdzie indziej drogą ograniczenia handlu wielkopowierzchniowego.
Niedawno w Sejmie grupa posłów z kilku klubów złożyła projekt zmiany do Kodeksu pracy, mający ratować drobnych kupców i przywrócić niedzielne życie w miastach. Taka zgodność ponad podziałami jest w naszym parlamencie czymś bardzo rzadko spotykanym. Niestety, polski rząd w sprawie zakazu handlu w niedzielę dla sklepów wielkopowierzchniowych mówi językiem lobbystów bezpardonowo broniących własnych interesów kosztem drobnych kupców, którzy pozostawieni sami sobie, nie mają szans na przetrwanie. Przeciw projektowi zakazu handlu w niedzielę wystąpił osobiście premier Tusk, który na konferencji prasowej powiedział:
„Odrzucam dość bałamutne argumenty, że ludzie tyle pieniędzy wydadzą, ile mają". Ludzie na pewno nie wydadzą więcej, niż mają. Lider Platformy martwi się zatem, że wydadzą mniej? Wolne żarty. Chodzi o to, że część pieniędzy Polacy wydadzą w niedzielę po prostu gdzie indziej. Obroty i zyski supermarketów nieznacznie spadną. Fakt, że uratuje to wiele miejsc pracy w małych sklepach, jest dla premiera i innych przedstawicieli rządu wypowiadających się w tej sprawie bez znaczenia. Udają, że tego nie dostrzegają.
Kłamliwa propaganda
NSZZ „Solidarność" od lat walczy o wprowadzenie, wzorem innych krajów europejskich, zakazu lub istotnego ograniczenia handlu w niedzielę dla sklepów wielkopowierzchniowych. Napotyka jednak wciąż silny i zorganizowany opór ze strony rządu oraz lobbystów wielkich sieci handlowych. Na portalu Gazeta.pl znalazłem informację:
„Według stanowiska rządu po wprowadzeniu zakazu pracę w handlu mogłoby stracić 50–70 tys. osób, a wydatki na bezrobotnych wzrosłyby o 420–590 mln zł. Wpływy do budżetu z tytułu podatków i składek na ubezpieczenia zmalałyby o 545–764 mln zł". Nieuczciwość tego wyliczenia polega na tym, że w prostacki sposób odejmuje od tygodniowego zarobku supermarketów ich cały jednodniowy niedzielny przychód. Że jest to fałszywa metoda wyliczania konsekwencji zakazu handlu w niedzielę, wiedzą sami właściciele supermarketów. Przykładowo, kilka lat temu dwie spośród wielkich sieci działających w Polsce deklarowały zgodę na ograniczenie handlu w niedzielę, pod warunkiem że zakaz będzie dotyczył wszystkich. Obawiały się bowiem nieuczciwej rywalizacji ze strony konkurencji z branży supermarketów i otwierania sklepów w niedzielę mimo zakazu. To, że zakaz handlu w niedzielę spowoduje wzrost obrotów od poniedziałku do piątku, a zwłaszcza w sobotę, było dla nich oczywiste. Nie straszyli więc zwolnieniami. Wiedzieli, że zmusi to sklepy do zwiększania personelu obsługującego klientów w inne dni i spadek zatrudnienia wcale nie będzie proporcjonalny do skrócenia tygodniowego czasu ich otwarcia.
Tuszowanie prawdziwych motywów
Wspomniałem już wcześniej, że zakaz handlu w niedzielę w Europie wcale nie wypływa z motywów religijnych.
Skąd więc w Polsce ta antykościelna krucjata w kontekście handlu w niedzielę? Wojujący ateiści albo świadomie poświęcają dobro publiczne, żeby tylko zaatakować Kościół, albo tuszują tym atakiem swoje prawdziwe motywy. W każdym z tych wypadków wspierają obcy kapitał kosztem wyniszczania rodzimych drobnych kupców. Lobby wielkich sieci handlowych jest potężne. One w pogoni za zyskiem bez wahania gotowe są wydać wyrok śmierci na drobnych polskich kupców. Likwidacja małego handlu nie leży jednak w interesie publicznym. Tym bardziej trzeba badać przyczyny bezkrytycznej obrony interesu wielkich centrów handlowych i marketów. W tym kontekście wciąż uporczywie powraca jedno pytanie: czy polski rząd wystarczająco broni polskiego interesu? I jaką rolę odgrywa, rozpowszechniając bzdury lobbystów wielkich sieci handlowych?
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Janusz Śniadek