GaPol: TRUMP wypowiada wojnę cenzurze » CZYTAJ TERAZ »

Drużyna narodowa

To, że w trzecią rocznicę tragedii premier RP ucieka do Nigerii, jest tylko kolejnym etapem tej smoleńskiej ucieczki, która skończy się jego całkowitą banicją, w tej lub innej formie. Z nim nie toczymy sporu o rozumienie Polski, o współczesną formułę

To, że w trzecią rocznicę tragedii premier RP ucieka do Nigerii, jest tylko kolejnym etapem tej smoleńskiej ucieczki, która skończy się jego całkowitą banicją, w tej lub innej formie. Z nim nie toczymy sporu o rozumienie Polski, o współczesną formułę polskości. On nie walczy w tej samej co my, polskiej drużynie.

Patriotyzm zakłada poczucie przynależności, rozumienie swojego życia jako wpisanego w szerszą wspólnotę, oraz poczucie obowiązku i lojalności – lojalności, która skłania nas również do przedkładania interesów własnego kraju, narodu, wspólnoty nad interesy innych krajów, narodów i wspólnot. To sprawia, że patriotyzm, choć niesie w sobie etyczne znaczenia, popada w konflikt z moralnością uniwersalistyczną, która nakazuje wszystkich ludzi traktować jednakowo. Czasami popada także w konflikt z ideałem indywidualnego rozwoju, samorealizacji i autoekspresji, gdyż w pewnych okolicznościach żąda podporządkowania celów indywidualnych dobru zbiorowemu, wymaga od nas wyrzeczeń – czasami nawet ofiary życia. To dlatego dziś tak wielu myślicieli odrzuca patriotyzm jako coś niezgodnego z ponowoczesnymi, indywidualistycznymi i uniwersalistycznymi ideałami, tracąc przy tym z pola widzenia prawdę, że przynależność do wspólnoty jest warunkiem sensownego, pełnego życia jednostki i prawdziwego szacunku dla innych narodów.

Różne drużyny, różne zapisy...

To nie słowiańskość, nie rodowód wprost od Lecha czyni Polaka Polakiem, ale poczucie przynależności, lojalność i uczuciowe przywiązanie do kraju – miłość do Polski. Używając języka sportowego, ważne jest, w jakiej gramy drużynie, a nie jakie jest nasze pochodzenie. To dlatego, jak słusznie podkreśla w swoim artykule Tomasz Sakiewicz, tak często lepszymi Polakami niż „rdzenni” Polacy – których „rdzenność” bynajmniej nie wykluczała obojętności lub wrogości wobec Polski – bywali ludzie obcego pochodzenia.

Ważne są motywy udziału w „drużynie” – nie może ono wynikać z pobudek czysto pragmatycznych, instrumentalnych, bo w istocie nie jest takim wyborem, jak wybór klubu sportowego. Patriota nie jest najemnikiem, jego związek z „drużyną” ma charakter etyczny i tożsamościowy – bycie w tej, a nie w innej wspólnocie jest ważnym wymiarem jego indywidualnej tożsamości, jest też sprawą głębokich uczuć, a nie chłodnego rozumu. Bo też chodzi o „drużynę” szczególnego rodzaju, do której zazwyczaj jesteśmy – jednak – zapisani przez fakt urodzenia. Najczęściej dziedziczymy zapis do tej „drużyny” po swoich rodzicach i dziadkach. Lojalność wobec narodu to także lojalność wobec naszych przodków. Ale nie jesteśmy całkowicie zdeterminowani, możemy w różny sposób obchodzić się tym „zapisem”, możemy go afirmować, możemy go negować, możemy ignorować.

Ludzie mogą zmieniać swoją przynależność narodową na przykład przez emigrację. „Ja już jestem Austriakiem” – powiedział do mnie kiedyś mój kolega po paru latach mieszkania w Wiedniu. To przynajmniej było jasne postawienie sprawy. Jasna deklaracja przyjęcia na siebie innych zobowiązań i rezygnacja z polskości. Wiemy jednak, że taka zmiana przynależności nie jest jednak łatwa, często wręcz niemożliwa. Bo też ów kolega został Austriakiem szczególnego rodzaju, jakoś mniej austriackim niż ci Austriacy, którzy wcześniej nie byli, tak jak on, długo Polakami, choćby w sensie etnicznym. Bardzo często taki neofita, nowy „zawodnik” musi potwierdzać swoją nową przynależność i lojalność i odznacza się denerwującą nadgorliwością i niepewnością co do swojego statusu. Każda wspólnota, nawet najbardziej liberalna i „ponarodowa”, domaga się od lojalności pewnego typu. Tak jest nawet w wypadku narodów ukształtowanych z imigrantów, jak Amerykanie czy Australijczycy, które pozwalają na zachowanie części poprzedniej tożsamości. W wypadku narodów europejskich te wymogi są większe. Niepewność nowo zapisanych sprawia, że podejrzewani są o nielojalność, a czasami o instrumentalne traktowanie nowej narodowości. Często dokonują też nowych konwersji. Widziałem już wielu Polaków (najczęściej tylko w etnicznym sensie), którzy stawali się Niemcami, by potem znowu zostać Polakami. Taka nadgorliwość cechuje także naszych „Europejczyków” – dla których europejskość jest nową formą ucieczki od Polski.

Trauma, z którą się nie uporaliśmy

Nie jest także rzeczą oczywistą, jakie cechy posiada owa narodowa „drużyna”. Każda jest inna. Naszą drużyną jest polska, jak długo gra dla Polski. To odniesienie do Polski, a nie język, nie obyczaje, nie kultura i nie religia, jakkolwiek bardzo ważne – czyni dopiero Polaków Polakami. To dlatego Polacy nie są szczepem, klanem, grupą etniczną, Serbołużyczanami, lecz narodem – wspólnotą polityczną. Polska „drużyna” ukształtowała się w dziejach i ma inne cechy niż „drużyna” Francuzów czy Niemców. Bo też „Polska” jako idea polityczna jest czymś innym niż „Francja” czy „Niemcy”. W ten, a nie w inny sposób przejawiała się w historii, nie możemy jej dowolnie zmienić, choć podlega zmianom, nie możemy swobodnie nadać jej pożądanego kształtu – nie możemy wybrać sobie innej przeszłości. Już zawsze będzie to historia wyznaczona takimi datami, jak 996, 1385 i 1795.

Co nie znaczy, że patriotyzm zakłada bezkrytyczny stosunek do przeszłości i polskiej tożsamości. Wręcz przeciwnie – często gorzka krytyka jest jego lepszym wyrazem niż pompatyczne pochwały. Sprzeczamy się o Polskę, np. o dziedzictwo I Rzeczypospolitej – jak ostatnio na tych łamach Ryszard Legutko i Tomasz Sakiewicz – bo ona nas żywo obchodzi. Ciekawe, że Polska Piastów nie budzi już takich emocji, choć to Piastowie założyli naszą „drużynę”. Nikt nie załamuje rąk z powodu testamentu Krzywoustego; nawet sprowadzenie Krzyżaków do Polski przez Konrada Mazowieckiego nie uchodzi za fatalny zwrot historii – pewnie dlatego, że ostatecznie tamte błędy nie ważą już tak bardzo na naszych losach. Łokietek i Kazimierz Jagiellończyk przynajmniej po części je odrobili. Ale zabory, koniec XVIII w. ciąży nad nami, kładą się cieniem na naszej psychice. Pierwsza Rzeczpospolita, tak rzekomo odległa, jest nam bliska, bo ciągle jeszcze nie udało się nam uporać z tamtą traumą, z tamtą klęską.

Republikańskie imperium

II RP była próbą naprawienia błędów I Rzeczypospolitej, przez chwilę wydawało się, że skuteczną. Nawet Stańczycy, niechętni spuściźnie I RP, byli skłonni zmienić zdanie. Np. Michał Bobrzyński wskazywał konieczność innej narracji po 1918 r.: „Dziś czas jest i potrzeba przedsięwziąć rewizję nie tylko poglądu szkoły historycznej krakowskiej, lecz całej naszej dziejowej spuścizny, a z takiej rewizji wynika nowa historyczna synteza. Osią, wokół której synteza ta powinna się obracać, nie będzie wcale sprawa upadku Rzeczypospolitej, bo ta z chwilą wskrzeszenia państwa polskiego utraciła tę aktualność, jaką miała, dopóki nam szło o to, aby się z upadku podźwignąć... Nowa synteza naszych dziejów obracać się musi nie koło pytania, jak i dlaczego upadliśmy, lecz koło pytania, jak dźwigaliśmy się z upadku i z jakim zasobem sił moralnych i fizycznych, z jakimi urządzeniami i stosunkami stanęliśmy do budowy państwa, którą pokój światowy przed nami otwarł”.

Niestety pytanie o upadek trzeba było ponowić po 1939 i po 1945 r. Także po 1989 r. nie mogliśmy odsunąć go na bok.

Spór o I Rzeczpospolitą to spór o konstrukcję polskiego narodu – wieloetniczną i polityczną (przeciwstawianą często bardziej nowoczesnej i homogenicznej, opartej na etniczności). Spór także o to, jak bardzo scentralizowane powinno być państwo, jaki powinien być udział obywateli w rządzeniu, czy można zdać się na niezborne społeczeństwo, na konfederacje i pospolite ruszenie czy też potrzeba dyscyplinujących je instytucji państwowych. Bywa więc postrzegany jako spór między etatystami a republikanami. Jednak jest to fałszywa alternatywa wynikająca z tego, że patrząc na Rzeczpospolitą z perspektywy jej schyłku, zapominamy, że była ona mocarstwem, wielkim republikańskim imperium. Polacy wykazali niezwykłe zdolności państwotwórcze, stworzyli imperium długo stanowiące przecież głównego rywala i wroga Rosji – a zarazem monarchiczną republikę, która gwarantowała wolność obywateli i udział w rządzeniu szerokiej warstwie szlacheckiej. A polska husaria nie była gorsza do dzisiejszych amerykańskich marines. Pierwsza Rzeczpospolita to także Koniecpolski, Żółkiewski, Chodkiewicz, Sobieski, którzy rozbijali w pył wrogów.

Świadectwo siły

Polska ostatecznie przegrała rywalizację z Rosją – ale nie przegrała przecież ze słabym przeciwnikiem, o czym przekonali się Francuzi w 1812 r. i Niemcy w czasie II wojny światowej. Nie sam fakt porażki, lecz sposób, w jaki do niej doszło, może budzić poczucie upokorzenia – fakt, że na długo przed rozbiorami Rzeczpospolita stała się państwem klientelistycznym z klientelistyczną, zdemoralizowaną, sprzedajną elitą, pozbawioną woli politycznej, poczucia obowiązku i lojalności. Ale nawet dzieje porozbiorowe nie są tylko dziejami słabości i hańby albo – z drugiej strony – heroicznych, ale straceńczych i bezskutecznych zrywów. Wystarczy poczytać niektórych historyków państw zaborczych, by pozbyć się tych kompleksów. Owszem, pełno w nich jest pogardy i rasizmu, ale jest także lęk przed siłą polskości. Niemcy, łącznie z Maksem Weberem, panicznie bali się Polaków – i słusznie. Także Rosja nie radziła sobie z Polską. Opór Polaków niewątpliwie przyczynił się do klęski rosyjskiego imperium w 1917 r. i potem w 1989 r. Współcześni historycy przekonują, że wchłonięcie Polski było błędem Rosji, bo nie potrafiła się uporać z nami kulturowo i politycznie. Trzeba było dopiero uciec się do mordów na masową, przemysłową skalę, by zniszczyć polskie Kresy. Podobnie było z Niemcami. Katyń i Palmiry to – paradoksalnie – świadectwo polskiej siły, pokazujące, że te dwa mocarstwa mogły sobie poradzić z Polakami tylko uciekając się do mordu. Nie mogąc zabić Polaków politycznie i kulturowo, musieli ich zniszczyć fizycznie.

Granice sporu

Patriotyzm przybiera różne formy, prowadzi do różnych konkluzji, skłania do wyborów różnych, często sprzecznych dróg politycznych. Przypuszczam, że i dzisiaj niektórzy z tych, którzy się trudzą nad dekonstrukcją tradycyjnej formuły polskości, robią to w przekonaniu, że jest to działanie służące Polakom, a nawet Polsce. Zapewne byliby oburzeni, gdyby im zarzucić brak patriotyzmu. Ale samo subiektywne przekonanie jeszcze o niczym nie świadczy – podobnie jak szumne deklaracje. Targowiczanie byli w swoim przekonaniu patriotami. Komuniści nie stronili od patriotycznej retoryki. Inni jednak – korzystając ze sprzyjającej koniunktury – otwarcie mówią, o co mi chodzi, że musimy się wyrzec polskości, że polskość to nienormalność, że we współczesnej Europie nie ma miejsca dla Polski.

Należy docenić ich otwartość, bo jasno pokazuje, że są granice, za którymi kończy się uprawniony spór o Polskę. Pojęcie patriotyzmu nie miałoby sensu, jeśli uznalibyśmy, że nie ma jego przeciwieństwa – pojęcia zdrady, gdybyśmy uznali, że wszystko jest względne i każda postawa może być usprawiedliwiona. Oczywiście nie można nim lekkomyślnie szermować. Są jednak sytuacje graniczne, stawiające nas przed jasną alternatywą albo-albo. Polacy często, niestety, musieli się zmagać z takimi granicznymi sytuacjami. Wydawało się, że po 1989 r. na razie los nam odpuści, że nie będzie już nas poddawał podobnym próbom. Niestety stało się inaczej. Od 10 kwietnia 2010 r. znowu stoimy przed taką jasną, ostrą alternatywą. Donald Tusk znalazł się 10 kwietnia 2010 r. na swoistej „Patnie” – tonącym statku z powieści Conrada „Lord Jim”. Uciekł i w przeciwieństwie do Lorda Jima, nic nie wskazuje na to, by był to w jego wypadku moment zawahania się, moralnej nieuwagi; on myślał tylko, jak uratować swoją skórę, i bez wahania skoczył w zwodniczą szalupę, którą podsunął mu Putin, w jego objęcie. To, że w trzecią rocznicę tragedii premier RP ucieka do Nigerii, jest tylko kolejnym etapem tej smoleńskiej ucieczki, która skończy się całkowitą banicją, w tej lub innej formie. Można mieć różne zdania na temat przyczyn tego, co zaszło w Smoleńsku, gdyż ciągle brakuje rozstrzygających dowodów. Pewne jest jedno: ktoś, kto mówi, że śmierć polskiego prezydenta i polskiej elity go nie obchodzi, że sprawę można zamknąć, ktoś, kto twierdzi, że wrak samolotu po jego powrocie do Polski należy od razu przetopić, ktoś, kto mówi, że to tylko zbędny rekwizyt – przekracza wspomnianą granicę. Z nim nie toczymy sporu o rozumienie Polski, o współczesną formułę polskości. On nie walczy w tej samej co my polskiej drużynie.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Zdzisław Krasnodębski