GaPol: TRUMP wypowiada wojnę cenzurze » CZYTAJ TERAZ »

Czas na ofensywę

To, co wydarzyło się w Brukseli podczas budżetowego szczytu, można wykorzystać jako lekcję praktycznej polityki europejskiej. Tego na przykład, czego nie mówić, jakich błędów nie popełniać.

To, co wydarzyło się w Brukseli podczas budżetowego szczytu, można wykorzystać jako lekcję praktycznej polityki europejskiej. Tego na przykład, czego nie mówić, jakich błędów nie popełniać. Przedstawiciele obozu władzy zamiast nauki wolą jednak propagandę połączoną z teatrem.

I to właśnie jest pierwsza lekcja. Poddanie całości przekazu politycznego propagandzie i teatrowi powoduje, że po stronie obywateli zanika możliwość oceny działania władzy. Jak mamy społecznie ocenić rezultat negocjacji, skoro były one przedstawiane jako połączenie totolotka z gwiezdnymi wojnami? Z jednej strony premier przed oczami obywateli machał miliardami złotych ułożonymi w równe kupki po 100 (mówił, że tych stosów setek może być nawet i cztery), a z drugiej z marsową miną zapowiadał, że idzie ze swoim mieczem świetlnym na bój ze złym Vaderem, który tym razem nazywa się David Cameron. Minister Radosław Sikorski dodał do tego wątek religijny, mówiąc w Sejmie, że powinniśmy wspólnie modlić się o pieniądze z Unii, czyli o powodzenie misji naszego rycerza Jedi – Tuska.

Do tego lekko schizofrenicznego postmodernizmu kulturowego sprowadzała się rządowa propaganda.

Własne sidła

Skoro jednak obóz władzy nie raczył ani z parlamentem, ani z obywatelami podzielić się informacją, o co zabiega w Brukseli, to teraz każdy wynik będzie w stanie przedstawić jako sukces. Herman Van Rompuy ściął nam w ostatniej propozycji negocjacyjnej kolejne 1,5 mld euro? To nic, to też wielki sukces rządu. Dlaczego? „Aaa, bo były inne, jeszcze gorsze propozycje...”.  I tak można wkoło Macieju.

Nie wiemy tego, bo w Polsce informacja o celach negocjacji sprowadziła się do analizy spotów wyborczych PO i to stąd wzięła się kwota 300 mld zł, o której nikt wcześniej nie mówił. Ktoś mógłby spytać, czy można dyskutować  o celach negocjacji. Wszak – padają argumenty –negocjacje to sprawa poufna i nie można „zakładać sobie kajdanek” w postaci publicznego prezentowania stanowiska. Odpowiedź na tę  wątpliwość brzmi: można, co więcej, uczynili to i premier Cameron w Izbie Gmin, i kanclerz Angela Merkel w Bundestagu. Oboje odbyli długie debaty parlamentarne o priorytetach negocjacyjnych.

Oczywiście nie informowali publicznie o szczegółowych „warunkach brzegowych” kompromisu, lecz starali się wyjaśnić posłom i obywatelom, co jest interesem kraju. W Polsce mieliśmy sytuację odwrotną: debaty nie było, za to Donald Tusk publicznie zdradził swój pułap kompromisu, czyli powiedział o owych 400 mld zł przez siedem lat, czym skutecznie sam założył sobie kajdanki, przez nikogo o to w Sejmie nieproszony. I to jest lekcja druga – można wpaść we własne sidła.

Spalona ziemia

Jednocześnie zastanawiające jest, jak mało kreatywnie podeszła do tych negocjacji Polska delegacja. Z analizy dokumentu przedstawionego przez Van Rompuya i z wypowiedzi przedstawicieli rządu w mediach wyłania się taki oto obraz. Polska delegacja dała do zrozumienia, że za punkt honoru bierze sobie uratowanie jak największej puli z kurczącego się zasobu na politykę regionalną i politykę spójności. Ponieważ jest to pokaźna część budżetu, to presja na dokonanie w niej cięć jest największa.

Dopłat rolniczych na obecnych nierównych zasadach broni Francja, więc tutaj cięcia nie mogą być duże, a już na pewno nie w puli francuskiej. Rząd wpadł w panikę, że niewiele uratuje ze znikających w szybkim tempie środków, przyjął więc taktykę defensywną: obrony jednego pola przy oddawaniu innych. Bronimy zamku, nawet za cenę spalenia okolicznych wsi. I właśnie wieś  i rolnicy stracili najwięcej. W propozycjach kompromisu nie ma mowy o równych dopłatach. Nie ma nawet mowy o wyrównaniu dopłat polskich rolników do średniej europejskiej! Jest tylko proces „zbliżania się do 90 proc.” tej średniej i to rozłożony na pięć lat, począwszy dopiero od 2015 r.! A i tak Fundusz Spójności nadal jest zmniejszony o kwotę, którą wyprowadzono z niego do innych pozycji budżetowych. Lekcja trzecia: taktyka spalonej ziemi jest błędem.

Czas na ofensywę

I wreszcie czwarty ważny element. Wbrew wrażeniu, jakie można odnieść, słuchając rządu i głównych mediów, negocjacje nad budżetem wieloletnim Unii nie polegają na liczeniu słupków z kwotami dla poszczególnych krajów: Polska tyle, a Irlandia tyle itd. W budżecie Unii środki nie pochodzą z „przydziału” dla państw, tylko z przepisów prawa, procedur i wskaźników. I to one są negocjowane i decydują o pułapie dostępnych funduszy i sposobie ich wydatkowania. Dlatego obecny kompromis jest tak niepokojący. Wiele państw zdążyło sobie już wynegocjować liczne zgrabne wyjątki od reguł na swoją korzyść (a to wyższe dofinansowanie określonych regionów, a to zwolnienie z górnego pułapu środków, a to sfinansowanie konkretnych inwestycji), a my... nic. Do tego warunki ogólne, które nas będą dotyczyły, są tak restrykcyjne, że jeśli Polska będzie chciała sięgnąć po pieniądze, będzie musiała poddać ścisłej kontroli zewnętrznej swoje finanse publiczne i budżet. I ta ostatnia lekcja jest najważniejsza.

Rządowi negocjatorzy muszą przejść do ofensywy i zamiast skupiać się na obietnicach wyborczych PO, zacząć działać na rzecz zmiany warunków wydatkowania pieniędzy unijnych. W przeciwnym razie mury zamku pewnie z trudem obronimy, ale i tak poddamy się z braku wody i prowiantu.


 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Szczerski