Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Zatrzymajmy makdonaldyzację szkół. Edukacja może pomóc odbudować wspólnotę

– Obowiązek szkolny będzie się zaczynał w 7. roku życia, ale będzie też możliwość posłania dziecka do pierwszej klasy o rok wcześniej.

Tomasz Adamowicz/Gazeta Polska
– Obowiązek szkolny będzie się zaczynał w 7. roku życia, ale będzie też możliwość posłania dziecka do pierwszej klasy o rok wcześniej. Zamiast gimnazjów wróci ośmioklasowa szkoła podstawowa, ale i czteroletnie liceum. I raperzy nie będą musieli już protestować, że w szkole nie uczono ich o rotmistrzu Pileckim – mówi prof. Andrzejem Waśko w rozmowie z Piotrem Lisiewiczem.

Co zwycięstwo PiS w jesiennych wyborach oznaczać będzie dla rodziców, którzy może mało interesują się polityką, natomiast bardzo dbają o los własnych dzieci?
Pytanie jest bardzo ogólne, ale w znacznej mierze dotyczy tego, jak w przyszłości powinien wyglądać system edukacji. Otóż na pewno będzie większy nacisk na bezpieczeństwo dzieci w szkole, bo w wielu środowiskach nadal są z tym kłopoty. Pojawią się programy wychowawcze wzmacniające ogólnie przyjęte normy zachowań społecznych i postawy patriotyczne (oznacza to m.in. odejście od podejmowanych ostatnio eksperymentów z ideologią gender). Zmieni się program nauczania, tak żeby młodzież znowu uczyła się historii Polski, czytała wybitne dzieła literatury i posługiwała się bogatą polszczyzną. Nadrzędnym celem kształcenia i wychowania szkolnego stanie się pełnia rozwoju osobowego młodego człowieka, a nie wąsko pragmatyczne przyuczenie go do roli producenta i konsumenta dóbr materialnych. Szkoła przestanie być zbiurokratyzowanym molochem terroryzowanym przez panoszących się wszędzie urzędników, a będzie dążyć do ideału wspólnoty nauczycieli, dzieci i rodziców, opartej na przestrzeganiu zasad moralnych, odpowiedzialności, wzajemnym szacunku i zaufaniu, wspólnoty zakorzenionej w społeczności lokalnej i przekazującej młodzieży tradycję narodową.

6-latkowie pójdą obowiązkowo do szkoły?
Nie. Trudno wyobrazić sobie, żeby po tak szerokich protestach społecznych obniżenie wieku szkolnego nadal było forsowane. Nie ma do tego żadnych powodów pedagogicznych – wręcz przeciwnie – są liczne przeciwwskazania wymieniane przez doświadczonych wychowawców i znane rodzicom. Obowiązek szkolny będzie się więc zaczynał w 7. roku życia, ale będzie też możliwość posłania dziecka do pierwszej klasy o rok wcześniej, co dobrze funkcjonowało.

A co z gimnazjami?
Trzyletnie gimnazjum, czyli nowa szkoła, do której młodzież w okresie dojrzewania zaczęła trafiać dzięki reformie z roku 1999, jest niewątpliwie odpowiedzialne za widoczne pogłębienie kryzysu wychowawczego, którego doświadczaliśmy już wcześniej, w latach transformacji. Negatywne zjawiska i zachowania: alkohol, narkotyki, dopalacze, przedwczesne inicjacje i przemoc skupiły się w gimnazjach jako szkołach gromadzących młodzież w najtrudniejszym wieku. Przenoszenie dzieci u progu okresu dojrzewania do osobnej szkoły, jaką jest gimnazjum, nie sprawdziło się więc. Z drugiej strony jednak stały za tym pewne racje: zawsze w systemie oświaty istniała cezura oddzielająca „niewinne” dzieciństwo od „buntowniczej” adolescencji. Dlatego w ramach Rady Programowej PiS kierowanej przez prof. Piotra Glińskiego przygotowaliśmy projekt dwustopniowej, ośmioletniej szkoły powszechnej, obejmującej na stopniu podstawowym klasy 1–4, a na stopniu gimnazjalnym klasy 5–8. Projekt ten pozwala zarówno w warunkach wielkomiejskich, jak i wiejskich przestrzennie oddzielić małe dzieci od młodzieży dorastającej, a zarazem ocalić małe szkoły wiejskie, ważne dla lokalnych społeczności. Priorytetem tego programu nie jest jednak, wbrew medialnym stereotypom, likwidacja drugiego etapu edukacyjnego, tylko odtworzenie zniszczonego przez „reformę” czteroletniego liceum ogólnokształcącego. Największym błędem wprowadzonych zmian było bowiem skrócenie liceum, a następnie, już pod rządami PO, profilowanie programowe tego skróconego liceum, rujnujące do reszty system kształcenia ogólnego. Od systemu 6+3+3 chcemy więc przejść do systemu opartego na modelu 4+4+4, z modyfikacjami uwzględniającymi nowoczesny i skuteczny kształt szkolnictwa zawodowego.

Czy da się przeprowadzić te zmiany, nie potęgując bałaganu? Jak będą się one miały do sytuacji nauczycieli? Jak dostosować te zmiany do liczby budynków i sal lekcyjnych?
To są trzy różne pytania. Po pierwsze, da się przeprowadzić te zmiany, nie robiąc bałaganu, o ile zostaną one odpowiednio rozpisane w czasie, a ministerstwo i kuratoria okażą się wystarczająco sprawne. Jest to też ściśle związane z sytuacją nauczycieli, bo pedagogiczny ciężar tych zmian spadnie na ich barki. W zamian za to PiS może jednak obiecać radykalne ograniczenie szkolnej biurokracji, dotykającej obecnie nauczycieli i dyrektorów, oraz podniesienie statusu nauczyciela. Co do liczby budynków i sal lekcyjnych – rozwiązaniem jest wprowadzenie dwustopniowej szkoły powszechnej. Pozwoli to ocalić małe szkoły wiejskie, a zarazem wykorzystać w pełni duże budynki szkół wielkomiejskich. Przy tym należy podkreślić, w kontekście znanego procederu likwidacji szkół przez samorządy, że istniejąca sieć szkół różnych poziomów i typów jest elementem naszego dziedzictwa kulturowego i przy wszystkich koniecznych zmianach musi być w swojej masie rozsądnie konserwowana przez państwo, po prostu w imię trwania narodu na odpowiednim poziomie cywilizacyjnym.

W nowych podręcznikach wiele pytań jest niezrozumiałych. Często znienacka w pierwszych klasach szkoły podstawowej pojawiają się w nich kwestie zaskakująco trudne. Sporo w tym chaosu.
W okresie transformacji zlikwidowano monopol państwa na produkcję podręczników i powstał obecny system, w którym głównym graczem są prywatne, komercyjne firmy wydawnicze. Miało być wspaniale, ale nie było – i nie jest. Kiedy na krótko trafiłem do MEN w 2007 roku, zapytałem, gdzie są podręczniki dopuszczone przez ministerstwo do użytku szkolnego? Okazało się, że w ministerstwie nie ma tych książek, nie ma biblioteki, gdzie by je można było po prostu zobaczyć i ocenić – nigdy ich nie gromadzono! Tak więc nad podręcznikami nikt nie panuje. Są one bardzo drogie, a ich treść i forma budzą stałe i uzasadnione zastrzeżenia. W odpowiedzi na to premier Tusk wraz z minister Kluzik-Rostkowską dokonali etatystycznej szarży w postaci wprowadzenia bezpłatnego podręcznika państwowego. Nie może to być jednak rozwiązaniem docelowym. Administracja państwowa nie powinna pisać podręczników, tylko skutecznie egzekwować odpowiednie standardy merytoryczne i cenowe podręczników proponowanych do użytku szkolnego przez wydawców. Tym musi się zająć osobny, podporządkowany rządowi instytut, który zostanie powołany, bez wielkich kosztów, z oszczędności po zlikwidowaniu szeregu biurokratycznych tworów, które same nie wiedzą, po co istnieją. Musi powstać ośrodek naukowy merytorycznie projektujący i opiniujący politykę administracji państwowej w zakresie programów i podręczników szkolnych, a także treści egzaminów i sposobów egzaminowania.

Ulubioną formą sprawdzania wiedzy uczniów stały się w ostatnich latach testy...
Testy pozwalają sprawdzić wiedzę, przynajmniej w pewnym zakresie, toteż zawsze były i mogą być stosowane. Problem polega na tym, że testy stają się monokulturą egzaminacyjną we wszystkich przedmiotach i typach szkół, z uniwersytetami włącznie. Kult wymierności i porównywalności ocen, który jest częścią tzw. makdonaldyzacji społeczeństwa, zapanował w szkolnictwie i przyczynił się do jego zepsucia. Należy z tym walczyć przez przywrócenie w odpowiedniej skali opisowych form egzekwowania wiedzy, np. w postaci klasycznej rozprawki z przedmiotów takich jak język ojczysty czy historia, a także zwiększenie roli egzaminów ustnych. Absurd obecnej sytuacji polega też na tym, że testy, które nadają się do sprawdzania wiedzy pamięciowej, zapanowały w sytuacji, gdy wiedzy pamięciowej od uczniów praktycznie przestano wymagać, zastępując ją „kompetencjami”. Należy więc ograniczyć testomanię, ale najpierw trzeba z powrotem przetłumaczyć podstawę programową z języka „efektów kształcenia” na klasyczny język treści nauczania.

Można odnieść wrażenie, że część młodych nauczycieli, choć ma niezbędną wiedzę, po prostu nie umie uczyć. Dlaczego tak jest?
Dwadzieścia lat temu w systemie kształcenia nauczycieli teoretycy i technolodzy nauczania wzięli górę nad specjalistami od poszczególnych dziedzin wiedzy. Pedagodzy ogólni i psychologowie zaczęli mówić polonistom, jak mają uczyć języka polskiego, matematykom, jak mają uczyć matematyki, chemikom, jak chemii – i tak dalej. Na czele Centralnej Komisji Egzaminacyjnej za czasów minister Hall stanął psycholog, a badaniami PISA kierował socjolog. Dominacja przebojowych i złotoustych teoretyków powoduje, że w kształceniu nauczycieli od lat panuje zasada: im lepiej – tym gorzej. Co nie znaczy, że nie mamy wystarczającej liczby inteligentnych i dobrze wykształconych nauczycieli. Trzeba im tylko jasno powiedzieć, że oczekuje się od nich, by porządnie uczyli własnych przedmiotów i starali się być wzorem wychowawczym dla uczniów, a nauczyciele będą to robić. Zmiana polityki edukacyjnej sprowadza się do tego, że władza musi to nauczycielom jasno powiedzieć i tego od nich wymagać, bo dotychczas robiła różne rzeczy, ale o tym akurat zapominała.

Przejdźmy do tego, jak zmieni się to, czego uczą się dzieci i młodzież, czyli programu. Tu też rodzice mają wrażenie, że panuje chaos.
Po części wynika to z tego, o czym już mówiłem: chaosu na rynku podręczników i forsowanego przez pedagogicznych doktrynerów nauczania niepoznawczego. Ogólnie nie sprawdziła się też przyjęta w latach 90. zasada współistnienia okrojonej z treści podstawy programowej i programów autorskich. Obecną podstawę programową trzeba zastąpić programem nauczania zawierającym więcej treści obowiązkowych dla wszystkich. W żaden sposób nie ograniczy to kreatywności metodycznej dobrych nauczycieli, a powinno przywrócić porządek. Po drugie – i to jest równie ważne – szeroki wspólny kanon wiedzy ogólnej, zwłaszcza w zakresie przedmiotów humanistycznych, jest podstawą poczucia tożsamości narodowej i na różnych poziomach służy integracji społecznej. W tej dziedzinie reformy ostatnich dekad spowodowały największy kryzys. Miejmy nadzieję, że kryzys ten już się jednak przesilił i przyszła polityka oświatowa będzie mogła wykorzystać tożsamościowy i prowspólnotowy zwrot zauważalny ostatnio w kulturze.

Ostatnie lata to także bunt części młodych Polaków przeciwko temu, że w szkołach niewiele mogą dowiedzieć się o polskiej historii najnowszej. Jego symbolem stało się pytanie zadane przez rapera „Tadka” Polkowskiego w utworze o rotmistrzu Witoldzie Pileckim: „Czemu mnie o Tobie w szkole nie uczyli”?
Właśnie o tym mówię. Kryzys oświaty i wychowania widoczny od kilkudziesięciu lat w całym świecie zachodnim, w tym również w Polsce, ma przyczyny kulturowe. Jeśli chcemy poprawić szkolnictwo, to musimy wykorzystać nowe, ozdrowieńcze prądy w postawach młodzieży, których przykładem może być działalność wymienionego przez pana muzyka, ale nie tylko jego – bo to zjawisko młodzieżowego buntu w imię wartości jest dzisiaj znacznie szersze i obejmuje różne środowiska.

Zainteresowanie młodzieży historią zaowocowało wieloma działaniami: grup rekonstrukcyjnych, stowarzyszeń kibiców, utworów muzyków, które mają w sieci miliony odsłon. W jaki sposób powinna odpowiedzieć na to przyszła władza?
Przyszła władza albo zintegruje oficjalną sferę polityczną w Polsce z tym nurtem konserwatywnej rewolucji młodego pokolenia, albo w ogóle nie zostanie władzą.

Nauczyciele mówią, że często biurokracja zajmuje im tyle czasu, iż nie starcza go już na przygotowanie się do lekcji.
To samo dotyczy pracowników naukowo-dydaktycznych na uczelniach wyższych od czasu wprowadzenia krajowych ram kwalifikacji. Biurokratyzacja jest zjawiskiem ogólnospołecznym, charakterystycznym dla czasów, w których żyjemy. Żeby z nią walczyć, trzeba poznać jej przyczyny, co wymaga wielu pogłębionych analiz. Jest to temat na osobną rozmowę. Ale walczyć z nią trzeba, to jeden z priorytetów.

Jak zbudować autorytet nauczyciela w czasach, gdy promowana jest konsumpcja? Zarobkami belfer raczej nie zaszpanuje.
Mimo wszystko praca w szkole jest dziś marzeniem wielu absolwentów, którzy jako alternatywę mają do wyboru bezrobocie, zatrudnienie na umowach śmieciowych lub emigrację. Autorytet jest związany z godnymi zarobkami, ale nie tylko. Młodzież potrafi szanować nauczycieli dobrych, sprawiedliwych, a kiedyś dotyczyło to nawet nauczycieli surowych. Nie ma na to prostej recepty. Od lat 90. zaczęła się walka z autorytetem nauczyciela, która była (i jest) częścią ideologicznej kampanii nowej lewicy wymierzonej ogólnie w tradycyjne autorytety społeczne: w autorytet ojca, księdza – i także w autorytet nauczyciela. Upadkowi autorytetu nauczyciela trzeba się rozumnie przeciwstawiać, do czego potrzebna jest jednak zmiana atmosfery w szkolnictwie i w kraju: wygaszenie sztucznych konfliktów i odbudowa wspólnoty.

Podczas wymiany ze szkołami z wielu państw Zachodu do naszego kraju przyjeżdżają nauczyciele obojga płci, podczas gdy w Polsce zawód ten – inaczej niż w II RP – całkowicie zdominowany jest przez kobiety.
Widać w Polsce jest tak, jak mówił Bismarck: poeci są politykami, politycy poetami, mężczyźni są kobietami, a kobiety mężczyznami.

Rozmowa ukazała się w tygodniku „Gazeta Polska”.
 

 



Źródło: Gazeta Polska

 

prenumerata.swsmedia.pl

Telewizja Republika

sklep.gazetapolska.pl

Wspieraj Fundację Niezależne Media

Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Piotr Lisiewicz
Wczytuję ocenę...
Zobacz więcej
Niezależna TOP 10
Wideo