W zimne i wietrzne środowe przedpołudnie 21 marca 2007 r. byłem już w pełni gotowy, aby wreszcie zacząć dokonywać w swoim życiu czynów wielkich. Stałem w ugrupowaniu pododdziału na płycie wrocławskiego lotniska Strachowice i wraz z prawie setką innych żołnierzy wysłuchiwałem mowy pożegnalnej, jaką przed naszym odlotem do Azji wygłaszał minister obrony narodowej Aleksander Szczygło. Moja biedna, niedawno złamana noga, która przegrała konfrontację z grawitacją podczas niefortunnego lądowania ze spadochronem, dawała już lekko znać o sobie, jednak jako przyszły heros międzynarodowych konfrontacji militarnych nie mogłem zważać na takie drobiazgi jak ból kończyny.
W największej tajemnicy zdradzę moim Czytelnikom, że z lekarzem, także spadochroniarzem, który kilka tygodni wcześniej złożył zamaszysty podpis pod moim certyfikatem zdrowia, byliśmy serdecznymi kolegami i – tutaj uwaga – to on w sposób wirtuozerski zmontował w jedną całość potrzaskaną kość strzałkową mojego prawego odnóża. Trudno więc się dziwić, że pomimo takowych perypetii zostałem zakwalifikowany do służby w pierwszej zmianie Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Islamskiej Republice Afganistanu.
Oficjel gładko zakończył przemowę, później przyjął standardową defiladę i – już na sam koniec imprezy – każdemu z nas uścisnął dłoń przed załadowaniem do samolotu pasażerskiego, mającego nas unieść w najbardziej wtedy zapalny rejon świata. Wówczas nikt ze zgromadzonych nie przypuszczał, że po prawie półtorej dekady okaże się, iż cała ta operacja była daremnym trudem.
„Daremny trud” miał całkiem miły początek, gdy po kilku godzinach wylądowaliśmy w Camp Virginia – potężnej amerykańskiej bazie położonej nad Zatoką Perską, nieopodal kuwejckiego portu lotniczego. Tam spożyliśmy wyśmienity posiłek i każdy z nas mógł się wykąpać oraz położyć spać w czyściutkim, klimatyzowanym namiocie. Rano, pełni sił i wigoru, czekaliśmy na bezpośredni przerzut do afgańskiego Bagram, rozmawiając o wyzwaniach, jakie czekają nas na miejscu. Byliśmy jedynie awangardą z podstawowym zadaniem przygotowania wszystkiego w odpowiedni sposób, tak aby przybyłe po nas siły główne mogły wejść płynnie do służby operacyjnej w ramach Międzynarodowych Sił Wsparcia Bezpieczeństwa.
Po kilku zabiegach chirurgicznych i długiej rekonwalescencji moja sprawność fizyczna była zbliżona do tej, którą może się pochwalić seniorka domu złotej jesieni, i to po nagłym porzuceniu balkonika, dlatego przełożeni podjęli desperacki krok i wyznaczyli mnie do wykonywania zadań w logistyce. Ochoczo się na to zgodziłem, ponieważ mogłem objąć wygodną sztabową posadę i marzyć o przewagach wojennych, nie opuszczając bezpiecznego, silnie ufortyfikowanego rejonu.
Czytelnicy chcą zapewne wiedzieć, skąd u moich pryncypałów ta czarna rozpacz i straceńczy pomysł, by wysłać do Afganistanu indywiduum, które dopiero co odstawiło ortopedyczne kule? Otóż po latach i przy wódce jeden z nich zakomunikował mi, że nikt inny nie chciał się zgodzić na objęcie tej funkcji, więc ktoś przypomniał sobie o autorze niniejszej opowieści i tak, w wyniku spisku, otrzymałem ów „gorący fotel”.
„Gorący fotel” znajdował się w Wysuniętej Bazie Operacyjnej „Sharana”, w której znalazłem się nieco później, po kilkudniowym oczekiwaniu na transport w Bagram, dokąd z Kuwejtu zabrał nas podniebny kolos C-17 Globemaster. Z BAF, jak nazywano Bagram, przerzucono polską grupę nieco mniejszym statkiem powietrznym C-130 Hercules i w nocy, przy pełnym zaciemnieniu pasa startowego, wylądowaliśmy w miejscu przeznaczenia. Rozpierała mnie energia i chęć podjęcia natychmiastowych działań zbrojnych, jednak pełniący funkcję przewodnika amerykański sierżant nie zaprowadził nas wprost na stanowiska ogniowe, ale do namiotów, gdzie w równych rzędach stało kilkadziesiąt łóżek polowych. Podoficer wskazał je nonszalanckim gestem, uśmiechnął się szeroko, życzył powodzenia, po czym odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach.
Wtedy uświadomiłem sobie, że nadszedł czas podjęcia intensywnych czynności rozpoznawczych, które rozpocząłem od wykrycia stołówki. Następnie zlokalizowałem prysznice, a na samym końcu – całkiem przypadkowo – natknąłem się na obłożone workami z piaskiem betonowe schrony, mające dać osłonę w czasie ostrzału namiotowiska. Już wiedziałem, że tę wojnę zwieńczy moja wiktoria, więc wskoczyłem do śpiwora i zasnąłem snem sprawiedliwego, nie martwiąc się tym, co przyniesie poranek.
Poranek przyniósł krople zimnego potu, które obficie spłynęły z mojego pomarszczonego czoła na szeroko rozwarte ze zdumienia oczy. Stało się to w momencie, gdy zobaczyłem rejon przyszłego zakwaterowania polskich wojsk. Zamiast w pełni wyposażonej bazy noclegowo-sanitarnej ujrzałem szczere pole, na którym wiatr unosił stare foliowe torby i biegacze pustynne. Po chwili zastanowienia udałem się do dowódcy amerykańskiego batalionu inżynieryjnego odpowiedzialnego, zgodnie z międzynarodowymi porozumieniami, za rozbudowę naszej części obozowiska. Podpułkownik saper, którego poryta zmarszczkami twarz sugerowała, że mógł walczyć jeszcze pod Gettysburgiem, uśmiechnął się do mnie dobrotliwie i stwierdził, że żadnych rozkazów od nikogo nie dostał, ale dla polskich spadochroniarzy zrobi wszystko, tylko musi wpłynąć pisemne polecenie.
Chwyciłem wówczas za telefon satelitarny, zadzwoniłem do Polski i wszystko opowiedziałem mojemu pryncypałowi. Po kilkunastu minutach rozpętało się transatlantyckie piekło wojskowe, a ja znalazłem się w oku jakiegoś szaleńczego cyklonu. Wydzwaniali do mnie najprzeróżniejsi wielmoże, żądając wykonania najbardziej absurdalnych rozkazów i zmieniając komendy poprzedników. Mało nie zgłupiałem od tego nieokiełznanego kołowrotu dyrektyw, a całą sprawę uratował nałóg.
Nałóg, czyli Amerykanina i moje zamiłowanie do papierosów, szybko nas do siebie zbliżył. „Dziadek” – jak go w myślach nazywałem – pod naciskiem generalicji z Pentagonu i Kabulu szybko uruchomił stosowne procedury i budowa ruszyła z kopyta. Spędzaliśmy ze sobą codziennie wiele godzin, namiętnie paląc tytoń i rozmawiając. Dni mijały, a prace konstrukcyjne posuwały się mozolnie. W końcu – tuż przed przybyciem setek polskich żołnierzy – wszystko udało się skończyć, a ja zostałem wysłany do miejscowości Kushamond z poleceniem zbudowania tam bazy ogniowej. Nadmienię, że i to zadanie zostało pomyślnie wykonane.
Pomyślnie wykonanych zadań i podobnych do moich opowieści nasi dzielni żołnierze mogliby przytoczyć pewnie tysiące, ale sam finał misji afgańskiej jest smutny. Dwie dekady zaprowadzania pokoju w górzystym państwie na nic się zdały, a wojska Sojuszu Północnoatlantyckiego wycofały się stamtąd w bezładzie, pozostawiając swoich miejscowych sojuszników i sprzęt na pastwę talibów. Ci ostatni słyną z tego, że nie przebierają w środkach, a bieżące doniesienia prasowe głoszą, że zbrodnie wojenne stały się dla nich codziennością, czego dowodem jest bestialskie rozstrzelanie kilkudziesięciu żołnierzy sił specjalnych, którzy po stawieniu zaciętego oporu w końcu się poddali, gdyż skończyła im się amunicja. Żołnierz takich czynów nie popełnia, gdyż szacunek dla pokonanego przeciwnika jest mu wpajany od zawsze, ale bestie w ludzkiej skórze tego nie rozumieją.
Decyzja amerykańskich polityków o nagłym opuszczeniu rejonu walk jest katastrofą w każdym wymiarze i obawiam się, że jej skutki odczujemy wkrótce w Europe, bo wyznawcy Proroka pójdą za ciosem i przeniosą działania poza własny teren. Nam pozostaną wstyd i obawa o własne życie oraz gorzka myśl o nieudanej operacji nazwanej „Daremnym trudem”.
Howgh!
Autor jest emerytowanym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Samotnik. Nałogowy kawosz i czytacz politycznych newsów. Imię i nazwisko do wiadomości redakcji.