Silnie aktywne dziś środowiska sędziowskie domagają się, byśmy – jako obywatele – nie mieli nic do powiedzenia w ich sprawie i w milczeniu poddali się ich władzy.
W debacie o reformie wymiaru sprawiedliwości opozycja używa jak mantry różnych mniej lub bardziej odjechanych argumentów, ale wśród nich jest i taki, któremu nie można odmówić ważkości: zmiany wprowadzane przez PiS nie spełniają oczekiwań obywateli, bo nie skracają czasu oczekiwania na wyrok. Co prawda z większości badań społecznych wynika, iż Polacy – w ogromnej większości – skarżą się w pierwszej kolejności na jakość wyroków, jednak bez wątpienia długość postępowań też bardzo im doskwiera, szczególnie w sprawach gospodarczych. Sęk w tym, iż z tym pytaniem opozycja i sprzyjające je media nie zwracają się do samych stowarzyszeń sędziowskich, a one w swojej aktywności zajmują się wyłącznie tym, by zagwarantować sędziom kontrolę nad wszelkimi dotyczącymi ich procedurami, eliminując jakąkolwiek kontrolę społeczną. Jeśli jednak sami protestujący sędziowie nie są zainteresowani dyskusją o problemach z długością oczekiwania na wyroki, to być może ten problem jest w dużej mierze przez nich generowany? Warto pamiętać, iż oczekiwanie na rozstrzygnięcia w Sądzie Najwyższym – w sprawach tzw. zwykłych obywateli – to średnio kilka lat. Tymczasem ostatnia aktywność tej instytucji pokazuje dobitnie, że jest ona w stanie pracować w szybkim tempie. Warto zadać zatem pytanie: ile pracują sędziowie SN? A być może zapytać szerzej o intensywność pracy przedstawicieli Temidy na innych szczeblach instytucji sądowniczych. Wiemy, ile – jako obywatele – wydajemy na ich pracę: utrzymujemy z podatków jedną z najliczniejszych grup sędziów w Europie, wydajemy na wymiar sprawiedliwości jeden z najwyższych odsetków budżetu w UE i jako obywatele jesteśmy skrajnie niezadowoleni z efektów ich pracy. W zamian za to tak silnie aktywne dziś środowiska sędziowskie nie mają w sobie nawet grama pokory. Przeciwnie. Domagają się, byśmy – jako obywatele – nie mieli nic do powiedzenia w ich sprawie i w milczeniu poddali się ich władzy, a z kieszeni pokornie wykładali miliardy złotych na ich dożywotnie pensje. Takie rozwiązanie nie ma nic wspólnego z demokracją. Jest jej upiorną karykaturą. W wysłuchaniu zagranicznych ekspertów, których marszałek Senatu zaprosił do izby wyższej, uczestniczył wykładowca Uniwersytetu w Bielefeld. Choć zdecydowanie zachęcał polskich senatorów do odrzucenia prawa dyscyplinującego sędziów, to opisując sytuację wymiaru sprawiedliwości, Niemiec powiedział słowa, które dotyczą istoty sporu o sądownictwo w Polsce. Mówił, iż po okresie totalitaryzmu politycy uznali, że jedyną szansą na odbudowanie zaufania do wymiaru sprawiedliwości uwikłanego przecież w nazistowski system terroru było mianowanie sędziów przez tych, którzy pochodzili z demokratycznego wyboru, czyli pośrednio włączenie obywateli w kształtowanie sądownictwa. Najwyraźniej ten model został uznany za tak skuteczny, że działa tam do dziś. Ale przecież dzisiejsza większość rządząca w Polsce chce dokładnie tego samego – proponuje rozwiązania, które dają obywatelom szansę na wpływ na wymiar sprawiedliwości. Okazuje się jednak, iż to, co sprawdza się w Niemczech i jest tam dobrodziejstwem, w Polsce jest nazywane łamaniem praworządności i powodem do – jak to z gracją określił Donald Tusk – wypierpolu.